Nie raz i nie dwa wypowiadałem się krytycznie, także na łamach „Przewodnika”, o reakcjach na seksualne afery w polskim Kościele. Nie tylko ich „bohaterów”, ale też hierarchów, czasem całych kurii biskupich. Bywały te reakcje kiedyś kuriozalne: po powzięciu wiedzy „podejrzanych” przenoszono w inne miejsca. Po latach bywają z kolei zaskakująco oschłe. Biskup chowający się za plecami adwokata próbującego ofiarę ośmieszyć czy onieśmielić, nieszukający z takimi ludźmi osobistego kontaktu, postępuje źle. I nie chodzi to tylko o porażkę wizerunkową i podkopywanie zaufania do instytucji. Chodzi o zły, grzeszny wybór. Od duchownych ma się szczególne prawo oczekiwać czegoś innego. Syndrom grzesznego księdza to nie paradoks. Rozumiem inny syndrom: oblężonej twierdzy. Spostrzeżenie, że wrzawa wokół tego tematu jest nieprzypadkowa i podyktowana nieraz nieżyczliwymi Kościołowi intencjami. Nie zmienia to faktu, że jesteśmy odpowiedzialni za własne wybory.
Co powiedziawszy, przyznam się do bezradności w pewnych sytuacjach. Oto czytam w „Newsweeku” kolejny akt oskarżenia. 38-letni były kleryk twierdzi, że jako ośmiolatek był ofiarą złego dotyku ks. Marka Mendyka. Rzecz miała się dziać w szpitalu. Ks. Mendyk jest dziś biskupem świdnickim. I zaprzecza. Miało to miejsce 30 lat temu. Mamy słowo przeciw słowu. Nie ma świadków (choćby ludzi, którym Andrzej Pogorzelski się wtedy zwierzał czy coś zgłaszał). Nie mamy też, jak rozumiem, do czynienia z sytuacją, kiedy same władze kościelne były o czymkolwiek informowane i zamiotły pod dywan. Bohater tej historii dopiero dziś zgłosił sprawę do prokuratury.
Odezwał się chór głosów, które zawsze reagują w takich przypadkach. Z facebookowych wpisów Tomasza Terlikowskiego atakującego biskupa (z równoczesną deklaracją, że nie wie, jak było) można by złożyć książeczkę. Biskup powinien oddać sam sprawę do sądu i powinien zawiesić wykonywanie przez siebie funkcji – to główne punkty oskarżenia. W międzyczasie biskup ogłosił, że podda się kościelnemu dochodzeniu. Nie mam pomysłu, jak takie sprawy po latach wyjaśniać. Nie ma ich też Terlikowski. Czy jeśli jesteśmy niewinni, istotnie w pierwszym odruchu biegniemy do sądu? Przecież mechanizm sklejenia naszego nazwiska z brzydkim oskarżeniem jest więcej niż oczywisty. Publicysta oburza się też, że komentatorzy broniący biskupa Mendyka charakteryzują oskarżyciela jako byłego kleryka, a dziś geja. Nie jest to dowód, że mówi nieprawdę. Ale jest jakąś okolicznością. Gdyby był oskarżycielem fałszywym, motyw biograficzno-ideowy mamy jak na dłoni.
Czy każdy biskup (proboszcz) powinien zawiesić wykonywanie przez siebie funkcji, kiedy ktoś go wskaże jako winnego? Przecież to znakomity pomysł na rozmontowanie choćby Episkopatu Polski. Widzieliśmy wiele przykładów odrażających ludzi Kościoła, uzależniających od siebie swoje ofiary. Ale i australijskiego kardynała George’a Pella, który zdaje się siedział za niewinność. Wzruszaliście się losem liberalnego księdza podejrzewanego przez konserwatywną zakonnicę w filmie Wątpliwość, ale od biskupa Mendyka żądacie niemal dowodzenia swojej niewinności, choć w praworządnym społeczeństwie dowodzi się komuś winy.
Powtórzę: jestem za radykalizmem procedur. Jeśli komisja, powołana przez obecny prawicowy rząd, mówi, że potrzebny jej dostęp do kościelnych archiwów, ustawa proponowana przez prezydenta Andrzeja Dudę powinna być uchwalona w tempie ekspresowym. Ale to nie może być sygnał do wyroków kapturowych. Zupełnie tak samo jest ze zbożnym dziełem obrony osób molestowanych. Samo oskarżenie nie może wystarczyć, żeby kogoś cywilnie uśmiercić.