Mężczyzna w podeszłym wieku staje na środku pokoju, wykonuje skłony, następnie kładzie się na ziemi, podnosi nogi do góry i wykonuje miarowo ćwiczenia. Widać, że ruch ten wymaga od niego dużego wysiłku. W tle słychać odgłos metronomu, a codzienne czynności starszego mężczyzny składają się na osobliwą melodię ze szmerów, pomrukiwań, nawet szelestu dresowego ubioru. Nie jest to jednak emerytowany sportowiec. Po chwili senior staje na środku pokoju. Wznosi ręce w charakterystycznym geście, osobliwie przechyla głowę, jakby jednym uchem wysłuchiwał jakiegoś dźwięku (momentu startu?). Przed nami staje sam Ennio Morricone, mistrz nad mistrze, muzyczny wirtuoz i właśnie, mówiąc z włoska, conduttore, dyrygent wyobraźni milionów widzów filmów, nie tylko włoskich, ale i amerykańskich. Właściwie historia kina w kolorze i udźwiękowionego to historia życia Ennio Morricone, którego niestety pożegnaliśmy dwa lata temu.
Mamy to szczęście, że w filmie wyprodukowanym m.in. przez fundację, która kultywuje dziedzictwo wielkiego kompozytora, występuje Ennio Morricone osobiście. Możemy dzięki tej intymnej opowieści zajrzeć na chwilę do jego świata. A reżyserem filmu jest Giuseppe Tornatore, który stworzył dwa wspaniałe filmy, niczym listy miłosne do kina w ogóle: Cinema Paradiso (1988) i Sprzedawcę marzeń (1995). Proszę zgadywać, kto jest autorem muzyki do tych filmów…
Sztuka sztuką, ale trzeba z czegoś żyć
Jednak nie muzyka kinowa była początkiem kariery Morricone. Łamiącym się głosem opowiada on o swojej rodzinie, o swoim ojcu, który poza tym, że był skąpcem, dbał o materialne utrzymanie rodziny. Ale nie tylko materialne. Z filmu dowiemy się, dlaczego warto iść za marzeniami, a czasami za takimi wskazaniami, które wydają się w poprzek muzyce czy temu, że można dobrze zarobić. Być może to właśnie ojciec Mario zobaczył w młodym chłopcu – czy też bardziej na miejscu byłoby powiedzieć: usłyszał – coś, czego my możemy słuchać po dziś dzień. A jego matka Libera (w wolnym tłumaczeniu – wolność, wolna) nie naciskała bardzo na syna. Kiedy już zaczął komponować, powiedziała mu tylko: „Napisz mi, synku, jakąś ładną piosenkę, melodię. Ludzie kochają melodie” (w tym momencie cała sala kinowa wycierała łzy chusteczkami, z piszącym te słowa włącznie).
Z tymi piosenkami to nie jest tak zupełnie od rzeczy. Niewielu z nas zna początki kariery Ennia. Zaczął komponować, mając 6 lat. Czasami przyłapywano go śpiącego wśród nut (sen był w ogóle jakimś jego twórczym stanem, koledzy reżyserzy przyłapywali go potem na spaniu w czasie oglądania materiału, ale komponował później bezbłędnie). W wieku 12 lat wstąpił do Narodowego Konserwatorium im. Świętej Cecylii, gdzie pobierał lekcje gry na trąbce u Umberto Semproniego. W 1940 r. rozpoczął czteroletni kurs harmonii, który zakończył po sześciu miesiącach. Nauczyciele zaproponowali mu studia z kompozycji, a on sam postanowił, że będzie uczył się u słynnego profesora i kompozytora Goffredo Petrassiego. Choć doświadczał upokorzeń, bo kompozycji uczyli się przedstawiciele wyższych warstw społecznych, to jego upór i praca doprowadziły go do wzorowego zakończenia studiów z kompozycji.
I tu dochodzimy do piosenek: sztuka sztuką, ale trzeba z czegoś żyć. Partytury się do garnka nie włoży – Ennio grał więc w rzymskich rewiach (na trąbce), a po ślubie z piękną Marią (byli małżeństwem niemal 60 lat!) zakręcił się również w telewizji, aranżując utwory muzyczne. Piosenki właśnie! Ale te aranżacje to było coś wyjątkowego: posłuchajcie Państwo w internecie piosenki Se telefonando w wykonaniu Miny czy też Non son degno di te Gianniego Morandiego, albo jeśli nie chcecie słuchać włoskich artystów, to piosenki Paula Anki Stasera resta con me – nawet te popularne utwory, do tańca wręcz, mają w sobie oryginalne pomysły kompozycyjne, chwyty, które sprawiają, że zapisują się one w naszej pamięci. Nawet muzyka rozrywkowa była dla niego wyzwaniem.
Zawsze wychodził poza schemat
Wyzwanie to związane było z wykształceniem muzycznym. W latach 50. i 60., kiedy Morricone był młodym muzykiem, w akademickim podejściu do muzyki zachodziły wielkie zmiany. To ten moment, kiedy np. John Cage komponował „utwór”, w którym grała maszyna do pisania. Popularne były uderzenia w blat stołu, przelewanie wody, przesypywanie grochu, a jeśli praca z instrumentem, to inaczej – szarpanie strun fortepianu czy wyrzucanie na nie różnych przedmiotów. Teraz to nic nowego, wręcz stało się to akademickie, ale wtedy wywoływało szok. Szoku takiego doznał też Morricone, przebywając na stypendium w Darmstadt w RFN. Tam właśnie wpadł na pomysł utworzenia z kolegami z konserwatorium orkiestry improwizacyjnej. Tak, wtedy kwitnie jazz, rock and roll za chwilę wkroczy na scenę. A Ennio i inni kompozytorzy metodycznie szukali natury dźwięku, jego niebywałych zastosowań i tego, że nie zawsze utwory muzyczne muszą być melodyjne, a bywa że i mogą być kakofoniczne. Skończyłby i może Morricone jako taki ekscentryczny twórca, ale właśnie dlatego że był eks-centryczny, wychodził zawsze poza schemat.
Jego kolega z podstawówki (!) Sergio Leone zaprosił go do pracy w tzw. makaronowych westernach. I tam właśnie przydały się doświadczenia z muzyką konkretną – gwizdanie, nietypowe instrumenty. To była norma, by oddać klimat Dzikiego Zachodu. Bogiem a prawdą często obecnie oglądamy te westerny, by wsłuchać się w muzykę tego, który wiedział, dlaczego wilk tak wyje w księżycową noc. Co więcej, potrafił to wycie oddać poprzez instrumenty muzyczne (konkretnie wycie kojota). Osobistym patentem Ennio jest oddanie galopu koni poprzez mocne bicie na gitarze. W prostych sposobach osiągał szczyty geniuszu, cytując także wielkich kompozytorów, ale nigdy ślepo ich nie naśladując – dlatego w muzyce Morricone usłyszymy Bacha, Palestrinę czy ważnego dla niego Frescobaldiego.
Refleksja o zmieniającym się świecie
Był człowiekiem skromnym, niepchającym się na szczyty kariery, ale dzięki swojej pracy po prostu je osiągającym. Miał też cechę przyciągania utalentowanych ludzi i przyjaźnienia się z nimi. Dlatego w filmie zobaczymy wielkich reżyserów (Quentin Tarantino czy Bernardo Bertolucci), wybitnych muzyków (Quincy Jones, Bruce Springsteen, Pat Metheny, Hans Zimmer), czy nawet samego Clinta Eastwooda. To jest także piękna opowieść o tym, jak w świecie pełnym zawiści, niezdrowej konkurencji, ale również przecież tworzącym piękno, zachować pewien umiar, moralny kręgosłup, nie utracić po prostu swojej duszy.
Jednego w filmie nie widzimy – orkiestry. Pytam się, gdzie jest orkiestra? Zniknęły stare, dobre wielkie orkiestry z festiwali (poza San Remo!). Człowieka można zastąpić maszyną, nawet w sztuce. Komputer imituje dźwięki niemal „identyczne z naturalnym”. Jaką orkiestrę miał w głowie maestro Morricone? Tego można dowiedzieć się z filmu, który jest piękną symfonią wspomnień, ale też mądrą refleksją o dynamicznie zmieniającym się świecie.