Nazywamy tę perykopę przypowieścią o marnotrawnym synu albo też o miłosiernym ojcu. Rzadziej myślimy o tym, że jest to również opowieść o popękanych relacjach braterskich. Różni ich tylko tyle, że młodszy jest świadom swego zagubienia, a starszy żyje w przeświadczeniu o swojej sprawiedliwości i przyzwoitości.
Młodszy syn, pewnie spragniony przygody i ciekawy świata, zadaje ojcu ranę, odchodząc. Nie ma co do tego wątpliwości. Zabiera przypadającą na niego część majątku, jakby już za życia skazywał ojca na śmierć, i odchodzi daleko, oddając się przyjemnościom i lekkomyślnie trwoniąc wszystko, co od niego otrzymał. Ale czy rzeczywiście porzucił dom? Zdaje się, że choć odszedł i pozornie zerwał rodzinne więzi, one przetrwały, bo w chwili największego upadku, gdy nie miał już nic prócz pogardy dla samego siebie, młodszy syn wie, że zostanie przyjęty w domu z powrotem. Skąd ta pewność? Przede wszystkim z faktu, że ojciec nie zatrzymywał go, gdy ten postanowił odejść. Pozwolił mu na to, dał mu wolność wyboru, choć decyzja młodszego syna dotkliwie go przecież zraniła. Jest też konsekwentny w swojej miłości. Nie wita odnalezionego dziecka wymówkami, nie skarży się, ale biegnie mu naprzeciw, ofiarowując mu czułość, nieogarnioną radość i miłosierdzie, które przepełnia jego serce.
Inaczej rzecz się ma ze starszym synem. Ojciec wcale nie kocha go mniej niż jego marnotrawnego brata. „Wszystko, co moje, do ciebie należy” – mówi do niego. Starszy syn może być pewny ojcowskiej miłości i cieszyć się nią na co dzień. Tak jednak nie jest. Może rutyna sprawiła, że stwardniało jego serce? Może brak odwagi przed wzięciem odpowiedzialności za własne życie spowodował, że z zawiścią patrzył na ryzykowne decyzje młodszego brata? Ewangelista o tym nie wspomina. Opisuje tylko postawę starszego brata, sfrustrowanego, pełnego pretensji człowieka, w którym nie ma nic poza zgorzknieniem. Starszy syn mierzy starannie ojcowską miłość w kategoriach zapłaty, relację z nim sprowadza do rachunku zasług. Nie potrafi cieszyć się z powrotu brata. Sporządza bilans zysków i strat, a w nim nie ma miejsca na miłość.
Tu leży klucz do rozwiązania poplątanych międzyludzkich relacji. Gdy tam, gdzie powinna być miłość, wchodzi kalkulacja, miejsce więzi zastępuje chłód i zawiść. Stąd już prosta droga do podziałów, których nie da się powierzchownie zaleczyć, bo są jak jątrząca się ciągle rana. Kościół jest pełen starszych braci, którzy rozliczają tych marnotrawnych z każdego błędu, nie potrafią usiąść z nimi przy jednym stole, zamykają się na dialog w poczuciu wyższości moralnej. Pielęgnują podziały, choć głośno mówią o braterskiej miłości.
W głowach i umysłach starszych braci nie mieści się hojność miłosiernego Ojca, Jego bezinteresowność i otwartość zarówno dla tych, którzy odchodzą, jak i dla tych, którzy wracają czasem po bardzo długim zagubieniu. Serce Boga, dla którego miłość jest jedyną miarą sprawiedliwości, jest po ludzku nielogiczne, wykraczające poza zdolność racjonalnego pojmowania. A jednak bez takiej miłości Ojca, niezmierzonej, bezinteresownej i wiernej, niemożliwe jest pojednanie między braćmi.
Do takiego pojednania, głębokiego, autentycznego i szanującego różnice, wszyscy tęsknimy. Zwłaszcza dziś, gdy za naszą wschodnią granicą rozgrywa się dramat, który jest tragiczną konsekwencją logiki zawiści, zawłaszczania, zachłanności, nieliczącej się z drugim człowiekiem, za nic mającej prawo innego do wolności i godnego życia w pokoju. Czy pojednanie jest możliwe, gdy podziały pogłębiają się do tego stopnia, że stają się sprawą życia i śmierci? Czy możliwe jest uleczenie zadanych ran i przywrócenie sprawiedliwości, której korzeniem jest miłość? Człowiek powie: to nie jest możliwe. Bóg mówi: „Syn mój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”.