Ojciec Tarsycjusz Krasucki na początku lat 90. trafił do Ogniska św. Brata Alberta w Szczecinie, które prowadził wówczas ks. Andrzej Dymer. Został tam przez niego seksualnie wykorzystany, a następnie wyrzucony z Ogniska za ujawnienie tej informacji współmieszkańcom i gronu pedagogicznemu. Nikt z wychowawców nie uwierzył w prawdziwość tych oskarżeń.
Ksiądz Dymer przez kolejnych 25 lat czuł się bezkarny. Tej sytuacji nie zmienił nawet wyrok skazujący sądu kościelnego w Szczecinie – ponieważ ks. Dymer od tego wyroku odwołał się – a postępowanie w sądzie drugiej instancji w Gdańskim Trybunale Metropolitalnym nie było podejmowane przez blisko 10 lat, i to mimo parokrotnych upomnień ze strony Kongregacji Nauki i Wiary. Ostatecznie wyrok w Gdańsku zapadł 12 lutego 2021 r. i został przesłany do Watykanu. Treść wyroku nie została ujawniona. Ks. Dymer zmarł 16 lutego.
Jesteś kapłanem. Franciszkańskim zakonnikiem. A jednak zdecydowałeś się publicznie opowiedzieć o przestępstwach ks. Andrzeja Dymera.
– Wszystkie inne możliwości rozwiązania tej sprawy się wyczerpały. Media katolickie nie chcą tego tematu podejmować. Mamy w Polsce jeden dziennik katolicki. Niestety, nawet tam w artykule pt. Krzywda wyrządzona prawdzie autorstwa Sebastiana Karczewskiego, który niedawno przeczytałem, przytaczanych jest szereg faktów niezgodnych z rzeczywistym stanem sprawy, to kolejne uderzenie w nas, w ofiary ks. Dymera.
Będąc klerykiem, poznałem ofiarę wykorzystania seksualnego przez księdza. Byłem tym wtedy zszokowany. Nie wiedziałem, co zrobić, co jej poradzić. Księża, do których ta osoba się zwróciła, również nic z tym nie zrobili. Taki był wtedy powszechny sposób myślenia. Zresztą nie tylko w Kościele.
– Być może, że ci księża musieli zachować tajemnicę spowiedzi. Tego nie wiemy. Ale przypuszczam, że mogła to być typowa odpowiedź udzielana ofiarom w tamtych czasach: „Musimy to powierzyć wszystko Panu Jezusowi, Jego miłosierdziu. I do tego nie wracać”. Dlatego wciąż jest tak wiele niewyjaśnionych spraw. Czasami księża o tych sprawach wiedzą, ale nic z tym nie robią.
Co powinni zrobić?
– Cokolwiek, ale nie zostawiać. Przeczekiwanie to jest jakiś rodzaj współudziału w grzechu. A to jest sprawa bardzo poważna. Nawet więc jeśli ktoś w przeszłości tak robił, to dzisiaj powinien już działać zdecydowanie. Nie znajduję wytłumaczenia dla przeczekiwania i milczenia.
Po tym wszystkim poszedłeś do zakonu.
– Po opuszczeniu Ogniska miałem dość burzliwe życie. Nie chodziłem do kościoła. Poszukiwałem. Byłem hipisem. Trochę zahaczałem o Hare Kriszna. Dopiero później się nawróciłem. Przeżyłem bardzo głęboką spowiedź na Jasnej Górze i postanowiłem wstąpić do zakonu. To jest ogromna łaska, że po tym wszystkim odnalazłem drogę do Boga.
Uratowała mnie s. Miriam, do której – nawet jeśli brzmi to paradoksalnie – skierował mnie ks. Dymer. On tak robił: ktoś, kto został wyrzucony z Ogniska, otrzymywał od niego adres, pod którym mógł uzyskać pomoc. Ja też taki adres otrzymałem i trafiłem do powstającego wówczas domu pielgrzyma przy sanktuarium fatimskim w Szczecinie. Siostra Miriam przyjęła mnie do siebie. Proszę pomyśleć, że przyjęła mnie do swojego domu siostra, która jest Egipcjanką. Na początku spałem na karimacie w salce katechetycznej. Pomagałem, tak jak potrafiłem, w świetlicy dla dzieci z rodzin obciążonych różnymi problemami, a po Mszach niedzielnych w sprzedaży książek katolickich. Każdego dnia budził mnie dzwonek na Mszę św.
To znaczy, że mimo wszystko chodziłeś do kościoła?
– Wtedy jeszcze nie. Choć przez ścianę mieszkałem z Panem Jezusem w Najświętszym Sakramencie.
Z powodu tej przeszłości?
– I tak, i nie. Myślę, że te ciężkie doświadczenia z Ogniska św. Brata Alberta miały istotny na to wpływ, ale problemem byłem też ja sam. Po prostu szukałem swojej drogi. Byłem zbuntowany.
A Twoi rodzice?
– No właśnie: nikt nie trafiał do tego ośrodka, jeśli było wszystko OK. Miałem i nadal mam rodziców, ale wtedy miałem z nimi konflikt. Szczególnie z moim ojcem. Nie trafiłem do Ogniska św. Brata Alberta, bo byłem grzecznym dzieckiem. Chodziłem do technikum ogrodniczego w Szczecinie Zdrojach i tam mieszkałem w internacie. Zostałem z tego internatu wyrzucony i wtedy zamieszkałem w Ognisku. Nadal jednak do tego technikum chodziłem, a właściwie jeździłem, bo to był drugi kraniec miasta. Skończyłem je i to z bardzo dobrymi ocenami.
Jak Twoi rodzice przyjęli informację o molestowaniu?
– Nie uwierzyli mi. Myślę, że cały kontekst spowodował, że dla nich też nie byłem wiarygodny. Moja rodzina jest bardzo katolicka, a ja sam byłem wychowywany w atmosferze głębokiego szacunku wobec osób duchownych. Nie mieściło im się w głowie, że takich rzeczy może dopuścić się ksiądz. To był czas euforii po upadku komunizmu. Kto by podejrzewał księdza.
W końcu jednak uwierzyli?
– Dopiero po pierwszych publikacjach medialnych w 2008 r., przeprosili mnie wówczas.
Co mówią teraz?
– Że robię dobrze. Że tak trzeba.
Zwierzyłeś się z tego s. Miriam?
– Na ostatnim roku formacji zakonnej, kiedy już byłem diakonem. Wcześniej nic nie mówiłem. Jakoś to w sobie wykasowałem. Starałem się o tym nie myśleć. Poza tym nigdy nie czułem się winny. Siostra sama mnie zapytała po tym, jak usłyszała różne złe informacje o ks. Dymerze, które dochodziły ze szkoły katolickiej, gdzie pracował. W tym czasie zgłosił się też do niej chłopak, który wyleciał z Ogniska podobnie jak ja, i on od razu jej powiedział, że jest ofiarą wykorzystania przez ks. Dymera. Ja więc tylko potwierdziłem, że mnie to również dotyczyło. Trzeba dodać, że s. Miriam zgłaszała parokrotnie te sprawy do nieżyjącego już abp. Kamińskiego i do obecnego metropolity abp. Dzięgi, i nie było to przyjmowane z życzliwością.
A wina księdza?
– Przecież wyleciałem z ośrodka za to, że powiedziałem o tym w gronie pedagogicznym. Za to zostałem wyrzucony. Żyłem z przekonaniem, że wyraźnie powiedziałem o jego winie. Problem polegał na tym, że wtedy, gdy to się stało, nikt mi nie uwierzył.
Jak odbierają Cię dzisiaj księża?
– Jeden z nich po obejrzeniu reportażu odwołał prowadzone przeze mnie rekolekcje. Ale ja tego jakoś szczególnie nie przeżywam. Spodziewałem się takich reakcji.
Wielu księży uważa, że nie należy ujawniać tych spraw w mediach, bo jeśli z powodu przestępstw niektórych wszyscy księża będą tak postrzegani, to będzie im bardzo trudno pracować z młodzieżą.
– Nie podpisuję się pod wszystkimi reportażami w TVN. Uważam, że ten, w którym uczestniczyłem, był zrobiony dobrze. Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu może robić z tego zły użytek. Ale my naprawdę wyczerpaliśmy wszystkie możliwości. Pierwszy raz powiedziałem o tym w sądzie kościelnym przeszło 20 lat temu. Nie miałem statusu osoby pokrzywdzonej, ale tylko świadka. Nie miałem prawa wglądu w akta sprawy ani do wyroku sądu.
A w prokuraturze?
– Mówiłem zawsze to samo: wierzę, że Kościół sobie z tym poradzi, że ze swej strony przebaczam temu kapłanowi. Chcę też podkreślić, że nigdy nie byłem w prokuraturze i w sądzie z własnej inicjatywy. Zawsze byłem wzywany.
Chyba sobie nie poradził…
– Nie było tak, jak się spodziewałem. Dlatego uznałem, że nagłośnienie tej sprawy za pomocą mediów jest konieczne. Ale co jest jeszcze ważne: to ja zostałem pozwany przez ks. Dymera, to on mnie oskarżył o zniesławienie. Ja musiałem się więc bronić. Ksiądz Dymer miał świetnych prawników. I to oni go reprezentowali. On sam nie przychodził. Ja natomiast zawsze broniłem się sam. Dlatego obawiałem się, że się nie wybronię. Choć informowałem o tej sprawie każdego z poprzednich moich prowincjałów, dopiero po oskarżeniu mnie o zniesławienie przez ks. Dymera obecny prowincjał przydzielił mi adwokata.
Rozumiem więc, że pójście do mediów to była decyzja bardzo przemyślana.
– Nie mieliśmy wyboru. Nawet biskupi kłamali. Nie da się budować wspólnoty na kłamstwie. Poza tym to gadanie o dobru Kościoła jest tak naprawdę pogardą dla ofiar. To nie jest dobro Kościoła, ale troska o dobry PR instytucji. Nie ma prawdziwego dobra Kościoła tam, gdzie jest kłamstwo i ukrywanie przestępców, gdzie przestają się liczyć skrzywdzeni ludzie.
To jest też bardzo złudne.
Dlaczego?
– Ci, którzy poszli z tą sprawą do mediów, co jakiś czas słyszą – o tym też czytałem w artykule w „Naszym Dzienniku” – że dołączamy się do lewackich ataków na Kościół. Tylko że w takim postawieniu sprawy nie bierze się w ogóle pod uwagę tego, że ktoś został skrzywdzony. Czy taki Kościół może być wiarygodny?
Księża czasem zwracają mi uwagę, że za dużo piszemy o pedofilii w Kościele…
– Za dużo? Piszecie za mało! Media katolickie piszą za mało. To jest nieustanne lawirowanie. A w tym wszystkim są skrzywdzeni ludzie. Kto o nich myśli? Jedna z ofiar ks. Dymera napisała do mnie niedawno, że wracają jej myśli samobójcze. Czy księża wiedzą, co niesie w sobie ofiara pedofila?
Co niesie?
– Dziecko zwykle bierze winę na siebie. Przez całe życie powracają myśli, że tak naprawdę to może ja byłem temu winny. A jeśli jeszcze ktoś zacznie to sugerować, to ofiara czuje się całkowicie zagubiona, zdeptana, poniżona. A nawet winna. Czy bagatelizowanie tego tematu np. przez o. Rydzyka nie jest sugerowaniem, że przesadzamy z oskarżeniami? Czy nie jest odbieraniem nam godności? Takie opinie nas zwyczajnie poniżają.
Jeśli natomiast oprawca przeprasza i ponosi sprawiedliwą karę, życie ofiary może się zmienić, może w końcu uwolnić się od ciężaru odpowiedzialności i poczucia winy.
„Nasz Dziennik” sugeruje więcej: robicie to dla pieniędzy!
– Pożal się Boże… Rozumiem, że ktoś może chcieć Kościół naciągać na pieniądze albo że ktoś fałszywie będzie jakiegoś księdza oskarżać, aby te pieniądze zdobyć. Ale czy w ten sposób można komentować świadectwa ofiar, które ujawniają nadużycia w Kościele? Czy wolno im to wmawiać tylko dlatego, że ktoś wykorzystuje sytuację dla własnych korzyści? Poza tym, jakie zadośćuczynienie jest w stanie przywrócić stracone dzieciństwo, zmarnowane życie…