„Modli się... Wstaje... Oczy ma zamknięte... Dziubie ziemię łopatą... Odłożył ją... Szuka rękami... Po omacku... Głowę ma do góry zadartą... Nie widzi nic... Schyla się znowu i... Ryk przeraźliwy tysiąca piersi obwieszcza tłumom zebranym na zewnątrz, czego już nie trzeba objaśniać. Jest włócznia!... Znalazł ją! Znalazł! Cud się stał!... Dzięki Ci, Boże!”.
Tymi krótkimi frazami, urywanymi jak reporterska relacja z pola bitwy, Zofia Kossak opisuje jedno z najdziwniejszych wydarzeń pierwszej wyprawy krzyżowej, a chyba nawet dziejów całego chrześcijaństwa. Odnalezienie Włóczni Przeznaczenia, którą według legendy rzymski legionista Kasjan, po chrzcie zwany Longinem, przebił na Golgocie bok ukrzyżowanego Jezusa, jest bowiem faktem z pogranicza historii, hagiografii i baśni. Każdy z tych trzech elementów współistnieje w opowieści o Włóczni, co więcej, żadnego z nich nie można z niej wykluczyć, bo inaczej posypie się nam cała narracja.
Straszliwy skrót dziejów ludzkości
Co na pewno wiadomo? W drodze do Jerozolimy krzyżowcy, po długim oblężeniu, zdobyli Antiochię, wielkie miasto Bliskiego Wschodu, a jednocześnie miejsce, w którym wyznawcy Chrystusa po raz pierwszy zostali nazwani chrześcijanami. Patriarchat Antiochii aż do dzisiaj wymieniany jest, pod względem tradycyjnej hierarchii, po Rzymie, Konstantynopolu i Aleksandrii, a przed Jerozolimą, chociaż w należącej obecnie do Turcji Antiochii już od dawna żaden patriarcha nie rezyduje. Ale wróćmy do roku 1098. Wyparci z miasta muzułmanie nie dali za wygraną, i teraz to oni przemienili się z oblężonych w oblegających. W osaczonym od wielu tygodni mieście pojawił się głód, ludzie zaczęli słabnąć i umierać z niedożywienia. Gdy już wydawało się, że nie ma żadnej nadziei, niejaki Piotr Bartłomiej, prosty prowansalski wieśniak, zaczął rozgłaszać wszem i wobec o swojej wizji. Otóż podczas snu objawił mu się święty Andrzej, informując, że pod ołtarzem katedry leży ukryty grot włóczni, pod ciosem którego wyciekła krew i woda z boku Zbawiciela. I gdy krzyżowcy grot odnajdą, zwyciężą nieprzyjaciół.
Ludzie początkowo nie chcieli Piotrowi Bartłomiejowi wierzyć, tłumacząc sobie, że biedaczyna popadł w głodowe omamy. Gdy jednak z dnia na dzień było coraz gorzej, zdeterminowani obrońcy doszli do wniosku, że może warto spróbować mu uwierzyć – bo cóż innego im pozostaje? Kopacze zerwali więc płyty katedralnej posadzki i zaczęli ryć w głąb ziemi. Im głębiej kopali, tym bardziej nic tam nie było. Gdy wreszcie 15 czerwca, znużeni robotą, wyszli na powierzchnię dla odpoczynku, do wykopu zszedł sam Piotr Bartłomiej. Resztę już znamy z opisu Zofii Kossak.
Czterotomowa powieść Krzyżowcy, napisana w latach 1930–1935, jest prawdziwą epopeją, której wątki – gdyby kto chciał – starczyłyby z powodzeniem na wypełnienie co najmniej kilku hollywoodzkich superprodukcji. I jeśli autorka za dzieło to nie dostała Nagrody Nobla, to chyba tylko z powodu obaw szacownego grona norweskich nominantów, czy aby jej książka nie sprzeciwia się ideom pacyfizmu. A przecież powieść nie gloryfikuje ani wojny, ani przemocy. Przeciwnie, Zofia Kossak opisuje wyprawę krzyżową jako „splątany kłąb cnoty i zbrodni” – dokładnie tak, jak ujrzał ją papież Urban II w swej przedśmiertnej wizji. „Była straszliwym skrótem ogólnych dziejów ludzkości”, ale mimo wszystko dodaje autorka – nie można jej odmówić momentów wielkości i heroizmu. A także dobrych owoców, chociażby w postaci ożywienia wiary, kultury i gospodarki epoki średniowiecza. Takie podejście do tematu wydaje się rozsądne, gdyż ani w czambuł nie potępia, ani też bezkrytycznie nie wychwala.
Wygrali, bo uwierzyli
Z podobnym dystansem opisuje Zofia Kossak moment znalezienia Włóczni. Na kartach jej powieści tuż przed odkryciem dokonanym przez Piotra Bartłomieja do wykopu schodzi Boemund, książę Tarentu i jeden z dowódców wyprawy. Jest „owinięty w luźny, szeroki płaszcz” to wystarczająca wskazówka dla sceptyków. Ale autorka bynajmniej sprawy nie przesądza, entuzjaści nadal mogą wierzyć w cud znalezienia Włóczni.
Bardziej interesujące jest to, co stało się potem. Otóż krzyżowcy, wygłodzeni tak, że ledwo mogli utrzymać tarcze, ufni w pomoc Opatrzności wyszli przed mury miasta i zadali druzgocącą klęskę oblegającym Antiochię wojskom emira Kerbogi. To jest właśnie ten fakt, którego nie da się oddzielić od legendy. Bo jeśli cała historia z Włócznią była mistyfikacją, niechby nawet ułożoną przez Boemunda, to z pewnością następujące po niej niewiarygodne zwycięstwo było czymś realnym. Krzyżowcy wygrali, bo uwierzyli w prawdziwość znaku, przekazanego im spod katedralnej posadzki. To także cud, choć innego rodzaju. A z pewnością paradoks historii.
Niemniej ciekawe są dzieje samej antiocheńskiej katedry pod wezwaniem świętego Piotra. Jej początkiem był wczesnochrześcijański kościół, zbudowany na miejscu domu, w którym według prastarego lokalnego podania Książę Apostołów wskrzesił młodzieńca o imieniu Kasjan. A gdy na naszych ziemiach panowali Mieszko i Bolesław Chrobry, bizantyńscy Grecy postawili tam wspaniałą świątynię, pobudowaną na wzór Świętej Mądrości w Konstantynopolu. Katedra w Antiochii stała się jedną z najwspanialszych budowli całego chrześcijaństwa, miejscem w którym – w toku burzliwej historii miasta – zasiadali na patriarszym tronie metropolici prawosławni, katolicy, a także zwierzchnicy syryjskiego Kościoła Wschodu. Jedną z najcenniejszych relikwii, do których pielgrzymowali wierni, był właśnie wspomniany grot Włóczni Przeznaczenia, wystawiony tam, gdzie został znaleziony – tuż obok wielkiego ołtarza.
Niepoprawni sceptycy
Niestety Antiochia, będąca wielkim ogniskiem chrześcijańskiej pobożności i kultury, legła w gruzach, gdy w 1268 r. została zdobyta przez egipskiego sułtana Bajbarsa. Ponad 100 tysięcy jej mieszkańców padło pod mieczami zdobywców lub jako jasyr zostało wypędzonych z miasta. Od tej pory Antiochia na kilka stuleci praktycznie znika z kart historii. Do tego stopnia, że archeolodzy do dzisiaj głowią się, gdzie stał jej najważniejszy kościół. Przypuszczeń w tej materii nie sposób potwierdzić wykopaliskami, jako że domniemane fundamenty katedry pokryła gęsta śródmiejska zabudowa. Tak zwana Grota Świętego Piotra, pokazywana dziś turystom i przedstawiana jako katedra, w rzeczywistości nie ma nic wspólnego ani ze św. Piotrem, ani z kościołem, wspomnianym tak sugestywnie na kartach Krzyżowców.
A co się stało z Włócznią Przeznaczenia? Dziś posiadaniem grotu lancy Longinusa szczyci się kilka znamienitych europejskich stolic, zatem przynajmniej w większości przypadków musi tu chodzić o kopie. Takie jak nasza Włócznia Świętego Maurycego z wawelskiego skarbca. Kopią była najprawdopodobniej także relikwia, którą do 1268 r. oglądali w Antiochii pielgrzymi. Bo grot rzekomo odnaleziony przez Piotra Bartłomieja, jak twierdzą niepoprawnie sceptyczni specjaliści, bardzo szybko przepadł, zgubiony gdzieś na stepach Anatolii podczas odwrotu wojsk hrabiego Rajmunda z Tuluzy, po przegranej przezeń bitwie z Turkami, stoczonej w 1101 r. pod Mersifonem. Kto bardzo chce, może go tam szukać.