To będzie Pana drugi synod. W latach 2012–2016 był Pan przewodniczącym Komisji ds. świeckich II Synodu Archidiecezji Katowickiej. Mam przed sobą posynodalną adhortację apostolską Christifideles laici z 1988 r, najważniejszy dokument o świeckich. Pada w nim kluczowe dla nas pytanie: „Kim są świeccy?”. Co by Pan na nie odpowiedział?
– Idąc po linii dokumentu, świeccy są ludźmi, których wyróżnia tzw. charakter świecki, czyli specyficzna właściwość będąca rodzajem powołania do zajmowania się sprawami tego świata. To moja pierwsza intuicja. Co oznacza, że termin „świecki” jest wtórny względem tego, kim wszyscy jesteśmy w Kościele: chrześcijanami, po prostu ludźmi ochrzczonymi. Świeckość to efekt stylu życia, który przyjęliśmy; powołania, które wybraliśmy. Ono nie łączy się ze święceniami kapłańskimi, ale jest realizacją prorockiej, kapłańskiej i królewskiej misji Chrystusa, choć na inny sposób niż w przypadku księży. Ten styl życia jest właściwy ochrzczonym i zakłada głoszenie Ewangelii oraz służenie Bogu i Kościołowi w świecie, na wiele różnych sposobów.
Co nie znaczy – i to jest dla mnie bardzo istotne – że chrześcijanin świecki powinien się ograniczać tylko do spraw tego świata. Podstawą jest chrzest. To on obliguje nas do życia wiarą na co dzień i aktywności ewangelicznej wśród ludzi.
Ładnie brzmi. Perspektywa świeckiego autora definicji różni się od tej zapisanej w dokumentach. Co innego w niej mocno wybrzmiewa. Może synod zwołany przez Franciszka wniesie coś nowego do rozumienia roli świeckich w Kościele?
– Chciałbym, aby wniósł coś do odpowiedzi na fundamentalne pytanie o istotę bycia osobą świecką: kim jesteśmy w Kościele? Gdy obserwuję to, co proponuje papież Franciszek, jak traktuje świeckich, to mam wrażenie, że idea papieska polega na powrocie do tego, kim jest chrześcijanin. Nasza misja, powołanie, apostolstwo wynikają z chrztu! To jest pierwszy i najważniejszy sakrament. Powołanie do bycia w takim czy innym stanie to coś, co ma ukierunkowywać nasze działania, jakby je specyfikować. Mam wrażenie, że historycznie rzecz ujmując, jako chrześcijanie przeakcentowaliśmy naszą rolę związaną ze stanem życia na niekorzyść tej wynikającej z chrztu. Papież konsekwentnie dąży do przywrócenia nam świadomości tego, kim naprawdę jesteśmy. Widać to choćby na przykładzie ustanowienia posługi katechisty (list apostolski w formie motu proprio Antiquum ministerium). My świeccy mamy głosić Ewangelię. Pozostaje kwestia praktyczna, jak to przełożyć na konkret, ale papież przypomina nam fundamentalną rzecz: świeccy mają uczestniczyć w nauczaniu. To nie jest aktywność zarezerwowana tylko dla duchownych.
Takie wąskie myślenie o powołaniu sprawia, że my świeccy chyba sami zwolniliśmy się z odpowiedzialności za nasz Kościół. Mamy prosty podział: prezbiter jest od spraw duchowych, a świecki od spraw świata, w głoszenie Chrystusa nie musimy się więc angażować. Wystarczy zająć się poprawnym życiem w obszarze ekonomii, polityki itd. Nie kraść, nie kłamać, nie oszukiwać… Tylko że to za mało.
W wywiadzie z ks. dr. Grzegorzem Strzelczykiem („Przewodnik” 35/2021) wyszła nam ciekawa ambiwalencja w nauczaniu Kościoła. Z jednej strony Sobór Watykański II zniósł powołania I i II kategorii, docenił świeckich itd., ale z drugiej nadal podnosimy księży do rangi „aniołów i Bogów”. Czemu stoimy w tak absurdalnym rozkroku?
– Na upartego można by stwierdzić, że świeccy mają własny sakrament – małżeństwo. Teoretycznie więc wszyscy powinniśmy traktować małżeństwo jako powołanie. Może wówczas byłoby mniej kryzysów, rozwodów itd. Tylko co z osobami, które żyją samotnie dla Królestwa Bożego? Są gorsze? Mniej powołane? No nie. Przyzwyczailiśmy się do myślenia o człowieku z perspektywy stanu życia, podczas gdy to zupełnie nie jest ten kierunek. Zaniedbany korzeń naszej tożsamości tkwi w chrzcie.
Klerykalizm w naszym myśleniu spowodował, że nie umiemy już patrzeć na świeckich jako na równoprawnych partnerów duchowieństwa w misji głoszenia Słowa, w sposobie bycia w Kościele. Jest w tym również jakaś spuścizna feudalnego myślenia z czasów przednowożytnych, a trochę – etos kapłana, który napompowaliśmy tak bardzo, że robimy tym krzywdę i prezbiterom, i sobie. Windujemy oczekiwania wobec nich tak wysoko, że nie potrafią ich spełnić. A potem bezlitośnie ich z tego rozliczamy… Traktujemy ich jak nadludzi. To jest jakby lepsza kasta w Kościele. Bardzo trudno się od tego uwolnić – i to obu stronom. Papież Franciszek regularnie nam to rozbija. Nie wiem natomiast, czy uda się szybko wprowadzić zmiany. Najpierw musi się zmienić mentalność.
Nie da się jej zmienić, bo nauczanie jest ambiwalentne. To widać nawet w tej adhortacji. Jan Paweł II napisał: „Sobór odbiegł od poprzednich definicji [świeckich – MB], w większości negatywnych, i przyjmując zdecydowanie pozytywny punkt widzenia, stwierdził z całym przekonaniem, że są oni pełnoprawnymi członkami Kościoła objętymi jego tajemnicą i obdarzonymi specyficznym powołaniem”. Ale zdanie dalej sobie przeczy: „Pod nazwą świeckich – czytamy w Konstytucji Lumen gentium – rozumie się tutaj wszystkich wiernych chrześcijan, niebędących członkami stanu kapłańskiego i stanu zakonnego”. Świecki to zatem „nie-ksiądz” i „nie-zakonnica”. Nasza tożsamość ma mieć charakter negatywny?
– Staram się to zrozumieć tak: sprawy świata, którymi świeccy mają się zajmować, nadają nam rys specyfikujący. To znaczy powinno być tak, że fakt nieposiadania święceń predestynuje nas w szczególny sposób do aktywności i ról, których ci posiadający święcenia pełnić nie powinni: do aktywności politycznej, ekonomicznej itd. Tylko jeżeli skupimy się wyłącznie na tym, przyjmujemy bardzo wąską perspektywę. Mnie osobiście przekonuje taka interpretacja, która mówi, że świeckiego nie da się do końca zrozumieć tylko z perspektywy akcentowania wyjątkowości jego powołania do zajmowania się sprawami świata. Żeby zrozumieć, kim on jest, trzeba włączyć to, czego jakoś się boimy: element wynikający z misji nauczania i głoszenia Słowa. Papież Franciszek bardzo stawia na to akcent. Idzie też dalej, rozwijając zaniedbaną część myślenia o świeckich.
Jesteśmy więc posłani na peryferie. Mamy głosić, ewangelizować. Trzeba nam stworzyć do tego odpowiednie warunki – także na poziomie szczegółowych wytycznych prawa kościelnego. W przypadku katechistów papież prosi, aby episkopaty lokalne zadbały o stworzenie szczegółowych uregulowań dotyczących ich posługi. Sygnał jest wyraźny. Dla mnie nadchodzący synod jest świadectwem wizji Ojca Świętego, który stawia na dowartościowanie roli świeckich. I chce nas mieć na otwarciu synodu.
Reasumując: każdy z nas jest stworzony na obraz Boga, co czyni nas przed Nim równymi; jest powołany do miłości bliźniego, poznawania i głoszenia prawdy. Czyli – do świętości, na swoją miarę, na miarę indywidualnych talentów. Cała reszta to wpływ kultury, która jest naleciałością procesu historycznego i społecznego kontekstu; nie wynika z Ewangelii. Tak?
– Ja bym to doprecyzował. To, co dzisiaj rozumiemy pod pojęciem powołania, to jest pewnego rodzaju ukonkretnienie drogi do świętości, którą podążamy w Kościele. Fakt przyjęcia święceń kapłańskich, sakramentu małżeństwa bądź nieprzyjmowania żadnego z nich, nadaje tej drodze charakterystyczny rys. Ale droga się zaczyna w chwili chrztu. Prezbiter ma prawo podejmować pewne działania, do których nie ma prawa osoba świecka – i vice versa, natomiast to nie zmienia niczego w tym, do czego źródłowo jesteśmy wezwani. Czyli do bycia świadkami Chrystusa. Konieczna jest tu równowaga i komplementarność. W głoszeniu Ewangelii nie ma gorszych i lepszych! Jest nieco inny sposób realizacji tego wezwania, co nie znaczy, że ksiądz musi zawsze mówić, a świecki jest powołany wyłącznie do słuchania.
Komplementarność wymaga redefinicji, bo została jakby sklejona z… hierarchicznością. Najbardziej widać to w kwestii kobiet, która także jest ambiwalentna. Jan Paweł II: „Rzeczą absolutnie konieczną jest przejście od teoretycznego uznania aktywnej i odpowiedzialnej obecności kobiety w Kościele do praktycznej realizacji”. Po chwili: „Należy […] przemyśleć sprawę udziału kobiet w radach duszpasterskich diecezji i parafii, a także w synodach diecezjalnych i synodach partykularnych. W tym kierunku zmierza wypowiedź Ojców synodalnych, którzy mówią: «Kobiety winny uczestniczyć w życiu Kościoła, nie podlegając żadnej dyskryminacji, również w procesie konsultacji i wypracowania decyzji»”. Kościół potępia dyskryminację kobiet, wymagając od nich jednocześnie poświęcenia się roli matki i żony w domu, co eliminuje je ze sfery publicznej. Jak się ma teoria równości i partnerstwa do praktyki?
– Ciągle słabo (śmiech). Musimy to powiedzieć uczciwie. Tutaj cały czas jest więcej przed nami niż za nami. Chociaż myślę, że są osoby i środowiska w Kościele, które już rozumieją konieczność otwarcia na kulturowe zmiany w kwestii rozumienia roli kobiety, nie negując równocześnie tego, co dobre w tradycyjnym modelu myślenia o kobiecie. W dokumentach impuls do tego otwarcia jest, natomiast pozostaje kwestia przełożenia teorii na praktykę. Nie chodzi przy tym o specjalne traktowanie, ale równoprawne i partnerskie. Chyba wszyscy czujemy, że próby przypisywania kobiecie ról męskich, w tym udzielenie jej święceń kapłańskich, to uproszczenie. Paradoksalnie, ten postulat jest właśnie klerykalny i trąci patriarchalizmem. Założenie, że kobietę „obłaskawimy”, dając jej święcenia, że poczuje się dowartościowana, jest iluzją. Ona nie musi równać do mężczyzn tylko wydobyć swą wyjątkowość i niepowtarzalność w Kościele. Kiedy papież mówi, że trzeba wsłuchać się w jej wrażliwość i dopuścić ją do pewnych zamkniętych dotąd gremiów, pokazuje, że Kościół bez kobiecego punktu widzenia jest w jakimś sensie uszkodzony.
Natomiast co do hierarchiczności i świeckich: zmiana, jaką wprowadził Sobór jest szalenie istotna. Ona nie jest rewolucyjna, oznacza raczej powrót do korzeni. Chodzi o eklezjologię komunii. Jaka jest alternatywa dla hierarchiczności, takiej nadmiernie rozbudowanej? Komunijność Kościoła. Jesteśmy wspólnotą, mamy podział zadań i obowiązków, ale wokół jednego centrum. Przywołam tu obraz kręgu. Wierni stają w jednej linii z prezbiterami, wspólnie tworzymy rzeczywistość chrystocentryczną. Superhierarchiczna wizja, zakładająca, że oto Chrystus stoi gdzieś wysoko szczycie, my świeccy ledwo Go z dołu dostrzegamy, a między Nim a nami rozciąga się cała hierarchia duchowieństwa jest nieprawdziwa. Takie myślenie oznacza podział na lepszych i gorszych w Kościele. Sobór pokazał inny model myślenia – wspólnotowy, komunijny. Niestety, wciąż mamy problem, żeby go wdrożyć. Papież Franciszek próbuje to robić i ślady tego widzę w procesie synodalnym. Nasze rozmaite blokady mentalne, a często także neurotyczna religijność powodują, że boimy się tego, bo zmiana niesie ze sobą odpowiedzialność. Nie jesteśmy już tylko pasieni jak owce przez pasterzy, ale uczestniczymy w Kościele na równych prawach. To ogromna praca, którą mamy do wykonania w zakresie kultury wzajemnych relacji. Dla mnie największym antyświadectwem jest to, że my, jako chrześcijanie, nie kochamy się jak bracia. Możemy pięknie mówić, ale kulejemy w podstawowym obszarze miłości braterskiej czy siostrzanej. Tej, której wymaga Jezus w Ewangelii św. Jana, kiedy mówi: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali”. Chodzi więc o pewien typ relacji między chrześcijanami, który myśmy zmarginalizowali, a nawet podeptali.
Zmiany w mentalności zachodzą najwolniej ze wszystkich, dlatego wymagają działań dla ich przyspieszenia. W Polsce kierunek działań papieża wywołuje duży opór.
– Zmiana wymaga przełamania lat wzajemnej nieufności. Współpraca duchowieństwa i świeckich jest nią bardzo mocno obciążona. Ja to nawet rozumiem z perspektywy dyscypliny kościelnej – trudniej jest mieć pod kontrolą świeckich niż księży. Kiedy powierzy im się odpowiedzialność, pojawia się ryzyko. Podjęcie go jest trudne. Trzeba mieć naprawdę kompetentnych i zaufanych ludzi, a zarazem wrażliwych na Kościół, żeby dać im możliwość wpływania na ważne sprawy Kościoła. Do tego nie wystarczy wykształcenie. Możemy kogoś wyuczyć biznesu i aktywizować go w różnych środowiskach i inicjatywach kościelnych – widzimy to w Kościele niemieckim czy austriackim. Zarządzania świeccy nauczyli się na studiach. Nie mają jednak często doświadczenia żywej wspólnoty, życia wewnątrz rozmodlonego, ewangelizującego Kościoła; brakuje im „sentire cum Ecclesia”, czyli pewnej formy współodczuwania z Kościołem. Pojmują go więc jako instytucję. Możemy zredukować Kościół do instytucji, tylko co nam z niego zostanie? Na szczęście według mnie pojawia się coraz więcej świeckich, którzy łączą kompetencje z pogłębionym sposobem duchowego przeżywania swego miejsca w Kościele. Nieuchronnie też nadchodzi dla kościelnej hierarchii moment, że świeccy będą musieli w coraz większym stopniu brać współodpowiedzialność za Kościół.
Zatem to, co powinno się zmienić, aby Kościół pokonał kryzys i wypłynął na szerokie wody rozwoju w XXI w., to co najmniej trzy konkretne kwestie. Pierwsza: Hierarchiczną komplementarność musi zastąpić równość i komplementarność (wartości nie istnieją w pojedynkę, miłość i odpowiedzialność to coś innego niż miłość i wolność itd.). Równość zapewni organizacja na wzór kręgu ochrzczonych skoncentrowanych wokół Chrystusa…
– Ja bym to nazwał komplementarnością komunii.
Dodam, że ona nie bardzo pasuje do sposobu odprawiania Mszy przedsoborowej. Temu modelowi bliższa jest Eucharystia, gdy kapłan skierowany jest twarzą do wiernych. Mówi w zrozumiałym dla nich języku itd.
– Taka interpretacja się narzuca. Nie wiem, czy postawiłbym tu wielki kwantyfikator, twierdząc, że to norma, ale niewątpliwie jest w tym dużo racji. Może dlatego środowiska tradycyjne są często tak mocno zdystansowane (mówiąc delikatnie) do reform Soboru Watykańskiego II i do papieża Franciszka. Tak zwana liturgia trydencka nie do końca współgra z soborowym pojmowaniem wspólnoty.
Liturgia wymaga zgromadzenia ludu na sposób, który odzwierciedla chyba głębsze procesy. Po drugie: więź miłości braterskiej i zaufania muszą być podstawowymi więziami spajającymi wspólnotę Kościoła. Obecnie jest nią raczej (klerykalna) lojalność.
– Lojalność wszędzie jest potrzebna, ale musi być efektem zaufania. Jeśli sobie ufamy, to z naszego zaufania wyrasta potrzeba lojalności. Jak jesteśmy lojalni np. z obawy o jakieś konsekwencje, lojalność staje się toksyczna. Można ją przemocowo wymusić, nie wynika z potrzeby serca. Taka, która wynika z wewnętrznej potrzeby, jako efekt zaufania, jest dużo zdrowsza i silniejsza niż wymuszona poprzez fakt, że komuś podlegam i jeśli nie będę lojalny, zostanę ukarany. Powinniśmy więc być lojalni ze względu na wzajemne zaufanie, a nie wymóg lojalności z karą w tle.
Po trzecie: rzecz, którą znalazłam w Pana tekstach i jest mi bliska: podmiotowość. Irytuje mnie bezmyślne powtarzanie metafory o śpiącym olbrzymie świeckich. Biernie czekamy, aż lud się przebudzi. Ktoś go szturchnie w bok? Ma go oblać zimną wodą? Nakręcić mu budzik przy uchu? Upodmiotowienie nie zrobi się samo. Zgodziłby się Pan z tym punktem do zmiany?
– Tak. Od pewnego czasu podmiotowość bardzo mnie inspiruje. Jest nadużywana w wielu kontekstach, ale ja rozumiem ją tak: podmiotowość jest odzyskiwaniem świadomości własnej tożsamości w Kościele. Mamy autentyczną tożsamość, którą uśpiliśmy. Przykryliśmy ją różnymi innymi narracjami. Bycie bardziej świadomym swojej tożsamości jest automatycznie odzyskiwaniem własnej podmiotowości – poczucia, że nie jestem bierną owcą, którą trzeba tylko „paść”. To jest specyficzna owca, która – będąc w relacji z pasterzem – ma na swoim pastwisku wiele do powiedzenia. Jeżeli jej pasterz ją szanuje.
Dla mnie podmiotowość jest poczuciem sprawstwa. Wiąże się z aktywnością i to nie tyle „na dole”, w parafii, ale w miejscach, w których zapadają kluczowe decyzje dla całej wspólnoty.
– Z wpływem na wydarzenia.
Synod zacznie się od wyjątkowo szerokich konsultacji. Będzie ważny przede wszystkim dla osób świeckich. Może coś naprawdę ważnego zmienić w Kościele?
– Myślę, że da nam do tego narzędzia. Nie wiem, na ile będą skuteczne – to zależy od tego, jak będzie realizowana pierwsza faza synodu. A także na ile my świeccy będziemy chcieli tych narzędzi użyć. Jeżeli zostanie wdrożony system konsultacji na poziomie Kościoła lokalnego, czy podejmiemy pozytywnie to zaproszenie? Mam nadzieję, że nasze głosy będą jakoś zebrane, przemyślane, opisane i przekazane do Rzymu. Tylko czy uwierzę, że mój głos nie zniknie jak kropla w morzu, ale będzie się przekładał na wizję lub propozycję zmian? Że może stanie się jakimś przesłaniem? Patrząc partykularnie: na przykład od Kościoła w Polsce dla Kościoła powszechnego… Ten nasz drobny wkład może być częścią wielkich zmian duszpasterskich, bo myślę, że synod pójdzie w tym kierunku, a nie w stroną zmian doktrynalnych, jak złowrogo wieszczą niektórzy. Natomiast jeżeli my w punkcie wyjścia sobie odpuścimy, dając się wieść narracji, że na nic nie mamy wpływu, to znów wejdziemy w rolę biernego przedmiotu działań duszpasterskich. Bierne czekanie na rozwiązania, które wreszcie nas jakoś dosięgną, nie przywróci nam podmiotowości.
Idea synodu, w takim kształcie, w jakim on jest zaproponowany, w moim przekonaniu ma budzić w nas chrześcijańską podmiotowość. To, czy damy się przebudzić, pochwycić tej intuicji Franciszka, pozostaje jednak pytaniem otwartym.
Aleksander Bańka
Lider Centrum Duchowości w Tychach; filozof (dr hab., prof. Uniwersytetu Śląskiego), politolog. Jest delegatem Kościoła w Polsce na otwarcie procesu synodalnego w Rzymie