Dopiero w drugiej połowie XX wieku, w latach 60., przemoc stała się jednym z głównych problemów społecznych w naszej chrześcijańskiej kulturze – choć była przecież od początku świata. Przeciwko przemocy organizują się ruchy społeczne, autorytety dyskutują o niej w przestrzeni publicznej. Skąd taka nagła wrażliwość na zło przemocy?
– Ten kult ofiar coraz częściej wydaje się szaleńczy, bo dziś wszędzie widzimy przemoc. To nasze szaleństwo ma jednak bardzo głębokie uzasadnienie. Myślę, że z jednej strony jest związane z traumą Holokaustu i totalitaryzmów. Zobaczyliśmy, czym naprawdę jest przemoc, jak jest niebezpieczna i że może doprowadzić nas dosłownie do zagłady. Z drugiej strony, po wojnie, w momencie, kiedy chrześcijaństwo i chrześcijańska cywilizacja, w której jakoś żyliśmy, legły w gruzach, powrócono do fundamentalnej idei chrześcijaństwa, tj. niewinności ofiary. Chrześcijaństwo jako kultura umierało, ale jego jedna idea opętała nowoczesny świat, stała dziś się ideą hegemoniczną, naszym jedynym dogmatem. „Jeśli ktoś jest ofiarą, jest niewinny” – myślimy.
Współczesny świat to radykalizacja chrześcijaństwa. Żeby uciec od morderczej przemocy, musi być nieustannie czujny i wszędzie jej się doszukiwać. Tak bardzo ucieka od przemocy, że na samym końcu odrzuca samo chrześcijaństwo, Kościół jako Ciało Chrystusa i samego Chrystusa. Dla ludzi nowoczesnych Chrystus nie jest już Niewinną Ofiarą, ale praźródłem wszelkiego zła: systemu kościelnego, rasizmu, patriarchatu, a nawet totalitaryzmów. Odrzucając Chrystusa, paradoksalnie na jego miejsce – miejsce Niewinnej Ofiary – podstawiają mniejszości i każdego z nas. W tym sensie wszyscy stajemy się Chrystusami. To dziwne zwycięstwo chrześcijaństwa zza grobu. Wzięto z niego jedną myśl, odrzucając całe jego ciało. Bez Kościoła zaś przejmująca idea niewinności staje się jakimś upiorem, zombie.
Ofiara Chrystusa została zsekularyzowana… Zanim to nastąpiło, w XX wieku przekonaliśmy się, co jeden człowiek jest w stanie zrobić drugiemu. Abp Budzik mówił w wywiadzie, jak bardzo dziwiło René Girarda zabijanie przez człowieka przedstawicieli własnego gatunku. Dodam, że żadne zwierzę nie stosuje przemocy do upokarzania! Nie zabija bez powodu – ani dla przyjemności. Człowiek jest zdolny do altruizmu, ale i do bestialstwa nieznanego w świecie zwierząt. Jak to się stało, że po 19 wiekach chrystianizacji tej kultury (cywilizowania pogan) przemoc urosła do takiej skali?
– Inteligentne zwierzęta, takie jak orki, również potrafią zabijać w wyrafinowany sposób i dla zabawy. Ale to prawda, że w społeczeństwach ludzkich krwawa ofiara z człowieka odgrywała zawsze pierwszorzędną rolę. Wokół niej tworzyły się pierwsze religijne rytuały, które budowały wspólnotę. Walter Burkert, wielki historyk niemiecki, badając początki archaicznej religii greckiej zdefiniował człowieka, homo sapiens, jako homo necans – człowieka-mordercę. Uważał nawet, że bez składania ofiar z ludzi nie powstałyby pierwsze ludzkie społeczeństwa. Opisowi przejścia od tych dawnych krwawych początków do powstawania nowoczesnych cywilizacji swoje życie poświęcił Norbert Elias, jeden z największych socjologów XX wieku. Według niego nasza historia to coraz większe panowanie nad impulsami, emocjami, przemocą. Wydawało się, że w tym procesie cywilizacyjnym, jak określał go Elias, stajemy się coraz bardziej cywilizowani i coraz lepiej panujemy nad swoim wewnętrznym zwierzęciem.
Jak wyjaśnić, że ten proces nagle się załamał? Holokaust i totalitaryzmy?
– Nie umiał chyba tego zrobić sam Elias, bo w obliczu apokaliptycznego zła rezygnował już z chłodnego języka socjologii, a zaczął używać gorącego języka teologii. Analizując prawicowy terror Republiki Weimarskiej i lewicowy terror Republiki Federalnej Niemiec, pisał o „Lucyferze na gruzach świata”. Wyjaśnieniem załamania naszej chrześcijańskiej cywilizacji u tego niezwykle stonowanego badacza okazało się więc jakieś zbiorowe opętanie, sprawiające, że naraz zdecydowaliśmy się zniszczyć dawny świat i głosić przemoc dla samej przemocy.
Ja to „opętanie” tłumaczyłbym za Girardem mimetyczną rywalizacją między nazizmem, komunizmem i chrześcijaństwem. Girard powołuje się tutaj na wybitnego historyka niemieckiego, Ernsta Noltego, który postawił kontrowersyjną niegdyś tezę, że komunizm był naśladowany przez nazizm. Obozy koncentracyjne nie były przecież wynalazkiem niemieckim, gdyż inspiracja przyszła z gułagów. Po prostu obozy dla wrogów ludu zamieniono na obozy dla wrogów narodu. Inne, głębsze podobieństwo tych dwóch systemów to radykalizacja chrześcijaństwa. Królestwo Boże głoszone przez Chrystusa miały zastąpić komunistyczna utopia i Tysiącletnia Rzesza. Chrześcijaństwo zostało uznane za największego rywala i dla obu systemów stało się wspólnym negatywnym punktem odniesienia, kozłem ofiarnym. Ale jednocześnie nazizm i komunizm nawzajem się kopiowały, chcąc pokazać, że to one reprezentują najwyższe stadium moralności. Z konieczności weszły więc w mimetyczny konflikt ze sobą. Im bardziej siebie naśladowały, im bardziej się do siebie upodabniały, tym bardziej histerycznie pokazywały, że się różnią, że jeden (nasz) reprezentuje absolutną zasadę dobra, a drugi (ich) – absolutną zasadę zła. Pozwala to nie zauważać i zarazem uzasadniać swoją przemoc tym, że odpowiada się na agresję przeciwnika. Odrzucając Chrystusa, nie widzimy swoich win i możemy już bez przeszkód eskalować przemoc, która doprowadziła do zagłady.
Myślenie w kategorii procesu jest ewangeliczne. Jezus określił siebie jako Drogę. To znaczy proces, a nie – zastany fakt. Kiedy mówisz o konflikcie komunizmu i nazizmu, rodzi się pytanie o jego znaczenie dla Polski. Metaforycznie, zawsze już będziemy usytuowani gdzieś między Auschwitz a Katyniem…
– Rzeczywiście znaleźliśmy się w przestrzeni rywalizacji między Rosją i Niemcami, która wiodła do ekstremów i apokaliptycznej przemocy. Kiedy oba totalitaryzmy rozprawiły się z chrześcijaństwem i wewnętrznymi wrogami, ich agresja skupiła się na Polsce. Z naszego punktu widzenia różnice między nazizmem i komunizmem, to podkreślanie, że „my” jesteśmy „panami”, a „tamci” są „przeklęci”, nie miały żadnego znaczenia. Za różnicami kryło się fundamentalne podobieństwo: przemoc. Oba systemy nie dostrzegały własnej przemocy (nieustannie ją uzasadniając) i własnych ofiar (widząc w nich przeklętych wrogów rasy lub wrogów ludu). Nasza perspektywa pozwalała dostrzec mistyfikacje obu totalitaryzmów. Może dlatego zostaliśmy „zlikwidowani” w pakcie Ribbentrop–Mołotow. Polacy dobrze rozumieli, że jak śpiewał Kaczmarski w Jałcie: „Tylko ofiary się nie mylą”. My inaczej niż większość świata nie mogliśmy przyjąć perspektywy sprawców, nie mogliśmy udawać, że jedni są dobrzy, a drudzy źli, bo sami byliśmy ich ofiarami. Tak, jak mówił w 1979 r. Jan Paweł II – Polski nie można zrozumieć bez Chrystusa. Traktowałbym ten obraz – nawiązujący jakoś do „Polski – Chrystusa narodów” – nie jako teologiczny koncept, ale jako antropologiczną prawdę. Bez Chrystusa Polacy nie mogliby nie tylko nadać sensu ich dwudziestowiecznemu doświadczeniu, ale po prostu by go nie zrozumieli. Nie zrozumieliby bowiem, że padli ofiarą niczym nieuzasadnionej agresji i przyjęliby jako własne uzasadnienia przemocy formułowane przez sprawców.
Nie chcę nas jednak romantyzować. My też zostaliśmy „opętani”. Czesław Miłosz określał to jako „ukąszenie Heglowskie”. Po 1945 r. wśród naszych elit intelektualnych coraz częściej zapominano o niewinnych ofiarach i akceptowano przemoc komunistów, którzy mieli reprezentować konieczność dziejową.
Osobną kwestią jest polski antysemityzm II RP, który znalazł w tym dobrą pożywkę. Szkoda, że debaty o przemocy, jakie toczą się na Zachodzie od pół wieku, do nas nie dotarły.
– Ona była, choć nie prowadziło jej „pokolenie 68’”, tylko „pokolenie 66’”. To uczestnicy obchodów milenijnych chrztu Polski. Oni komunistycznemu totalitaryzmowi nie przeciwstawiali się przemocą, lecz modląc się do ikony Matki Bożej Częstochowskiej. Chwilę wcześniej ich biskupi napisali list do biskupów niemieckich.
Przebaczamy i prosimy o przebaczenie.
– Tak. Ten styl pokojowego ruchu społecznego powtarzał się podczas wielkich wybuchów entuzjazmu Polaków: 1978 – wybór Karola Wojtyły na papieża, 1979 – pierwsza pielgrzymka do kraju, i wreszcie zwieńczenie w postaci „Solidarności”.
Po drodze były ofiary grudnia 1970, czerwiec 1976 i KOR.
– W Polakach było dużo wrażliwości na przemoc. Trudno sobie wyobrazić tak masowy ruch społeczny, jakim była „Solidarność”, działający bez przemocy. A my go stworzyliśmy! Znów nieprzypadkowo na jednej z bram stoczni znalazł się obraz Bożego Miłosierdzia. Stoczniowcy nie potrafili zrozumieć się do końca bez Chrystusa.
Pomagałam kiedyś zbierać materiały do książki o „Solidarności” pewnemu amerykańskiemu profesorowi. Podkreślał, jak bardzo zaskoczyła ona indywidualistyczny Zachód, który nie był zdolny już tworzyć takiej wspólnoty. Zostaliśmy obdarowani prawdziwymi bohaterami walki bez przemocy; miłosierdzia i przebaczania – jak siostra Faustyna, prymas Wyszyński, Jan Paweł II. Czy to nie powinno być dla nas wyzwaniem? Wielkim zobowiązaniem?
– Przesłanie Bożego Miłosierdzia, które Jezus jej przekazywał w czasie, gdy szybko rosły w siłę nazizm i komunizm, jest właśnie na XXI wiek. Nie zapominajmy jednak, że i Kościół miał problem z jego przyjęciem. Jako zakonnica drugiego chóru Faustyna zawsze wykonywała podrzędne prace, siostry ją wyśmiewały, spotykała się z niezrozumieniem przełożonych. Przełomem była II wojna światowa, kiedy kult Bożego Miłosierdzia zaczął szybko się rozwijać. I to również poza granicami Małopolski. Najlepszy przykład jego siły stanowi poruszająca ikona Bożego Miłosierdzia namalowana w 1944 r. przez Pereca Willenberga, jednego z najwybitniejszych żydowskich malarzy fresków. Inaczej niż żydowski twórca, Kościół katolicki podchodził jednak do tego kultu z dużą ostrożnością. W 1959 r. zakazało go Święte Oficjum. Długo trwało, zanim Faustynie uwierzono. Traktowano ją jako konkurencję dla kultu Najświętszego Serca Jezusowego. Sama idea miłosierdzia Boga była też przez wieki traktowana przez Kościół z dużą podejrzliwością. Jak to tak – zaufać Bogu?
Siostra Faustyna doświadczyła przemocy psychicznej we własnym zgromadzeniu – tak to się nazywa. Niestety. Co do miłosierdzia, to ks. prof. Wojciech Węgrzyniak twierdzi, że z obawy przed zbyt łagodnym obrazem Boga długo cenzurowano Ewangelię. Jezus z krzyża zawołał: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Tego nie ma m.in. w Kodeksie Watykańskim, Bezy czy papirusie P75. Tłumaczenie w didaskaliach syryjskich brzmi: „Przebacz, o ile to możliwe…”. Sprawiedliwość pozwalała na karę. Może i nawet zemstę. Miłosierdzie to skandal, jak mówi abp Grzegorz Ryś.
– Karol Wojtyła bardzo dobrze rozumiał ten kult. Podczas wojny nie walczył z bronią w ręku, lecz modlił się w Łagiewnikach. W jego pierwszej parafii na Dębnikach znalazł się też obraz Jezusa Miłosiernego przedstawionego – niezbyt ortodoksyjnie – na tle… łąki. Ale Wojtyła wiedział, że nie o obraz tutaj chodzi. Zamiast się spierać o to, czy tego typu obrazy są poprawne teologicznie, jeszcze w Krakowie rozpoczął proces, który miał dokończyć już jako papież, ogłaszając Faustynę świętą. Skoro była święta, to jej Dzienniczek i jej wizja Jezusa stają się wiarygodne… Jan Paweł II postępował bardzo ostrożnie, bo jeszcze w encyklice Dives in Misericordia – opublikowanej przed beatyfikacją Faustyny – ani razu się na nią nie powołał. On też dojrzewał do Jezusa Miłosiernego. Zresztą dopiero po zamachu przeczytał cały Dzienniczek. Reakcja na sam zamach w Polsce też była niesamowita. To był pokojowy Biały Marsz, który w czasach PRL-u i zimnej wojny był wielkim, zbiorowym protestem przeciwko przemocy komunistów wobec chrześcijan i wszystkich „wrogów” klasy robotniczej. I znów: Jana Pawła II i reakcji Polaków nie można było do końca zrozumieć bez Chrystusa.
Chrystusa radykalnie miłosiernego, niestosującego przemocy, wielu katolików dziś wciąż nie akceptuje. Kiedy o tym wspomnę, słyszę: wyrzucił kupców ze świątyni! Tylko to akurat nie była przemoc! On nigdy nikogo nie uderzył. Mimo to w sztuce sakralnej przedstawiano Go tak: Jezus biczem siecze ludzi, którzy uciekają ze świątyni, kuląc się przed Nim ze strachu. „Podrasowano” Mu wizerunek, żeby był bardziej męski?
– Teologia krwawego Boga jest bardzo mocno obecna w chrześcijaństwie. W Polsce była ona łagodzona przez naszą silną maryjność. Maryja była przecież Matką Miłosierdzia. Dopiero teraz odkrywamy, krok za krokiem, że Miłosierdzie jest też w Synu i Ojcu. Tę zmianę pokazuje kult Matki Bożej Łaskawej, patronki Warszawy i strażniczki Polski, który rozpoczął się w połowie XVII w. podczas kolejnej fali zarazy. Na obrazie w warszawskim kościele jezuitów, który jest kopią fresku z Faenzy, Matka Boża w koronie rozpostarła swój płaszcz i trzyma w rękach strzały Gniewu Bożego. Wyglądają one jak błyskawice, co jest dość zabawne w kontekście symboli protestów feministek na jesieni (śmiech). Matka Boża, z natury łagodna, czuła, wyrozumiała, miłosierna, chroni nas przed gniewem Boga, który bardziej przypomina Zeusa czy Jahwe, zsyłających kary, burze i epidemie na grzeszne miasta. Takie postrzeganie Boga wiązało się też z niezwykle wpływową średniowieczną koncepcją św. Anzelma z Canterbury, doktora Kościoła, który przekonywał, że tylko śmierć Jezusa mogła „zadośćuczynić” za zniewagi, jakie ludzie wyrządzili Bogu. W tym świetle Bóg jawił się jako brutalny monarcha, który potrzebował okrutnej ofiary, aby dać się przebłagać.
Tymczasem wbrew tej wielowiekowej tradycji Girard pokazywał, że Bóg jest miłosierny. Wcale nie chciał zabić Syna. On poprzez Chrystusa chce tworzyć królestwo Boże bez przemocy, zemsty i odwetu. Chce nas nauczyć, czym jest miłość. Ale my nie chcemy tego słuchać! To my zabijamy Boga, bo nie chcemy zobaczyć tego, że jesteśmy winni! Bóg jest pozbawiony przemocy, to my na Niego projektujemy własną przemoc. Na obrazie Rembrandta Powrót syna marnotrawnego widzimy syna, który klęczy przed ojcem. Syn jest figurą ludzkości, a ojciec – Boga. Jest tam pewien ważny szczegół: jedna ręka ojca jest męska, ale druga – jest ręką kobiety. Artyści rozumieli, że istotą chrześcijaństwa jest miłość i miłosierdzie, częściej niż teologowie.
W chrześcijaństwie zawsze był obecny motyw Bożego miłosierdzia, a z drugiej strony – Bożej sprawiedliwości, prawa itd. Abp Budzik zwracał uwagę w wywiadzie, że obraz Jezusa zmieniał się w długiej historii naszej religii. O ten aspekt będę pytać abp. Grzegorza – historyka Kościoła.
– W Dives in Misericordia Jan Paweł II napisał, że to my, ludzie, jesteśmy winni Bogu miłosierdzie. Co to oznacza, że otrzymując od Niego miłosierdzie jako dar, możemy mu ten sam dar ofiarować. To radykalna zmiana perspektywy. Bóg nie jest już sędzią, arbitralnym, królem, który za dobre wynagradza, a za złe karze, on jest kozłem ofiarnym, Barankiem Bożym, którego my zabiliśmy. To my jesteśmy królami, którzy mogą Boga ukarać, albo też – jeśli zrozumiemy Dobrą Nowinę – mogą być dla niego miłosierni. A jednocześnie kiedy okazujemy Mu i innym miłosierdzie, najbardziej się do Niego upodabniamy.
Stajemy się też na podobieństwo Boga, odrzucając przemoc – w Bogu jej nie ma. Ona niszczy relacje (człowiek jest – jak wierzymy - stworzony na obraz Boga Trójcy, Relacji Trzech Osób), „najbardziej sprzeciwia się wolności i godności człowieka”, jak mówił abp Budzik. Niestety w Polsce przemoc w sferze publicznej stale eskaluje. Jakby dwie ogromne grupy rywalizowały ze sobą o to, która jest bardziej niewinną ofiarą drugiej. Tożsamość ofiary daje podstawy czy wręcz prawo do „obrony”. Jak się zaczęła Twoja fascynacja Girardem?
– Kiedy czytałem jego książki w zeszłym tysiącleciu, był dla mnie po prostu jednym z wielu ciekawych teoretyków. Wszystko się zmieniło 10 kwietnia 2010 r. Katastrofa smoleńska. Patrzyłem wtedy na Krakowskie Przedmieście. To było wzięte jakby z girardowskich opisów społeczeństw archaicznych, które najpierw demonizują kozła ofiarnego, a w momencie jego zabójstwa sakralizują. Kozioł ofiarny najpierw jest symbolem wszelkiego zła, a po śmierci staje się symbolem dobra i odzyskanej jedności. Staje się bogiem. Trudno było mi nie patrzeć tak na Lecha Kaczyńskiego i na nagłą jedność społeczną, która na nas spadła.
Po raz kolejny wydarzyło się coś wbrew prognozom naukowców?
– Socjologowie byli zupełnie bezradni. Nikt nie potrafił wyjaśnić tego, jak to się stało, że prezydent, który był krytykowany nawet przez swoją własną partię – jako ten, który przegra wybory – naraz stał się bohaterem. Jak to się stało, że ci, którzy jeszcze przed chwilą atakowali Lecha Kaczyńskiego, zostali żałobnikami i przyjmowali kondolencje. A jednocześnie powstała niebywała jedność społeczna. To wszystko wytłumaczył Girard: Lech Kaczyński był kozłem ofiarnym. A jednocześnie Girard pozwala zrozumieć, dlaczego katastrofa posmoleńska tak na nas wpłynęła. Polacy poczuli przez chwilę wspólnotę, która zaraz się rozpadła, co doprowadziło do jeszcze większych podziałów i nienawiści. Do takiego społeczeństwa Kościół mógłby wnosić miłosierdzie, którego istoty – mimo że cały czas podkreślamy wagę ofiar – nie potrafimy nadal do końca zrozumieć. Bo ono nie jest z tego świata.
dr. hab. Michał Łuczewski
Socjolog i psycholog; adiunkt w Zakładzie Metodologii Nauk Społecznych w Instytucie Socjologii UW