1
Nie chcę tutaj przytaczać niezliczonych toposów: zbrodniarzy, którzy stali się świętymi, nawróconych prostytutek, zranionych przez życie ludzi, którzy w przestępstwie znaleźli początkowo ukojenie, by wreszcie sens swojego życia odczytać w Chrystusie. Niestety, gdy śledzimy takie przykłady czy biografie, może uruchamiać się w nas mechanizm starszego brata z przypowieści o Miłosiernym Ojcu – przecież my tacy nie jesteśmy, my tyle lat Mu służymy. A jednak, śledząc współczesną kulturę, mam również wrażenie, że jest ona bardzo zero-jedynkowa. Współczesny człowiek lawiruje między skrajnościami: uwielbienie – potępienie, miłość – nienawiść, mania – depresja i innymi, niczym jak na pędzącej kolejce górskiej w lunaparku. W tak kategorycznym świecie trudno o prawdziwe doświadczenie życia. Dlaczego? No bo właśnie raczej ustawiamy się w opozycji do złych bodźców, a chłoniemy te dobre. Nie chcę tu sugerować, że jesteśmy jakoś sterowani, ale bardziej, że – jak głosi napis na jednym z poznańskich blokowisk – „życia jest za dużo” i nie do końca potrafimy sobie z nim radzić.
2
Bezpośrednią inspiracją do podzielenia się z Państwem tymi refleksjami nie był jednak współczesny tekst kultury, wręcz przeciwnie. Ostatnio wróciła do mnie po raz kolejny powieść, będąca klasykiem wszech czasów – Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego, a dokładnie jej jedna scena, w której ubogi student przyznaje wreszcie przed kochającą go Sonią, że to on zabił lichwiarkę. Przypomnę, że najpierw oszukiwał on Sonię, że „zna kogoś, kto zabił staruchę”, następnie trzy razy próbował pokrętnie nazwać swoją winę (szukając zawsze powodu poza sobą), by wreszcie doszło do sceny, o której mówię i pozwolę sobie ją przytoczyć w całości:
„– I zabił pan! Zabił! – Ale jak zabiłem? Czyż tak się zabija? Czyż tak idzie się zabijać, jak ja wówczas poszedłem! Kiedyś ci opowiem, jakem szedł... Czyż ja zabiłem staruchę? Siebie zabiłem, a nie staruchę. Ot tak, od razu, zakatrupiłem siebie na wieki!... Tę zaś starą zabił diabeł, nie ja... Dosyć, dosyć, Soniu, dosyć! Zostaw mnie! – wykrzyknął nagle w spazmatycznej udręce. – Zostaw! Wsparł łokcie na kolanach i jak w kleszczach ściskał sobie głowę dłońmi. – Och, co za męczarnia! – wyrwało się boleściwie Soni. – Więc co teraz począć, mów! – zapytał podnosząc nagle głowę i patrząc na Sonię z twarzą straszliwie wykrzywioną cierpieniem. – Co począć! – zawołała, zerwała się z miejsca, a jej oczy, dotychczas pełne łez, roziskrzyły się nagle. –Wstań! (Chwyciła go za ramię; podniósł się, spoglądając na nią ze zdumieniem). Idź zaraz, w tej chwili, stań na rozdrożu, pokłoń się, najpierw pocałuj ziemię, którą splugawiłeś, potem się pokłoń całemu światu na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: «To ja zamordowałem!». Wtedy Pan Bóg znowu ześle ci życie. Pójdziesz? Pójdziesz? – pytała go, cała drżąca jak w ataku, chwyciwszy go za obie ręce, mocno cisnąc je w swoich i patrząc na niego płomiennym wzrokiem”.
W szkolnej interpretacji całej relacji Soni i Raskolnikowa na pierwszy plan wysuwa się miłość, romantyczne uczucie, łączące dwoje kochanków, które jednego z nich wybawia od rozpaczy, po popełnieniu bezsensownej zbrodni. Zdajemy sobie oczywiście sprawę z wyjątkowości tego związku, wszak Sonia przymuszona również oddawała swoje ciało, staje się więc w powieści figurą „świętej ladacznicy”, ratującej niemniej zagubionego człowieka.
Innych alegorycznych odczytań Zbrodni i kary było wiele, od skupienia się na uwarunkowaniach politycznych i społecznych życia bohaterów, aż po mistyczne i duchowe próby interpretacji dzieła. W nich Sonia bywa stawiana jako alegoria Kościoła (Cerkwi), zbawcy czy też nawet Matki Bożej. Mnie poruszył w tej scenie jeden ważny akcent – sądzę, że Sonia daje Raskolnikowowi coś więcej niż tylko ludzką miłość. Ona zwraca się do niego z miłosierdziem, które jest czymś większym. Miłosierdziem, którego, że pozwolę sobie na taką śmiałą interpretację, Raskolnikow ciągle szukał. Tak odczytuję jego mętne opisy zbrodni i przypisywania sobie do niej prawa jako jednostce niby lepszej od innych. W tych, jak się to obecnie mówi „głodnych kawałkach” Rodiona, jest właśnie wyeksponowany jego ogromny głód – głód poczucia sensu, bycia użytecznym, znalezienia swojego miejsca.
Nie sposób tu nie przypomnieć sobie słów papieża Franciszka z bulli Misericordiae vultus: „Miłosierdzie to najwyższy i ostateczny akt, w którym Bóg wychodzi nam na spotkanie. Miłosierdzie jest podstawowym prawem, które mieszka w sercu każdego człowieka, gdy patrzy on szczerymi oczami na swojego brata, którego spotyka na drodze życia. Miłosierdzie to droga, która łączy Boga z człowiekiem, ponieważ otwiera serce na nadzieję, że będziemy kochani na zawsze, pomimo ograniczenia, jakim jest nasz grzech”.
Sonia wzywa Raskolnikowa do radykalnego czynu, jej wzrok ożywia się i nakazuje, by Rodion prosił o miłosierdzie: naturę, drugiego człowieka i Boga. Nie jest to żadna potrzeba aktu łaski, spojrzenia na Raskolnikowa z wyższością, próba ostatecznego pogrzebania go. To akt miłosierdzia, który ma przywrócić życie temu, który umarł za życia. Od ucałowania ziemi ma się rozpocząć droga do przyjęcia ożywiającego pocałunku Miłosiernego Ojca, takiego, jaki złożył on na ustach powracającego z tułaczki marnotrawnego syna.
3
Żyjemy w czasach ogromnego kryzysu nadziei. Nadzieję jak zasłona na naszych oczach zakrywają informacje o złych czynach innych ludzi, o niesprawiedliwości, wyzysku człowieka przez człowieka. Nie możemy też usłyszeć nadziei, która nas wzywa, bo ukształtowani przez świat pełen łatwych ocen, wsłuchujemy się raczej w naszego wewnętrznego krytyka, bardziej dajemy wiarę temu, że zdolni jesteśmy do bycia gorszymi, niż że możemy być lepsi. A także, nie możemy posmakować smaku nadziei, wsparcia tych, którzy są nam bliscy, bo pęd życia często nie pozwala nam na zanurzenie się w zdrowych relacjach. „Miłosierdzie otwiera serca na nadzieję” – innej drogi nie ma. To jedyny słuszny, godny i sprawiedliwy program chrześcijaństwa, program chrześcijańskiej kultury – gdzie i jak się da dawać światu miłosierdzie.
Wstrząsnęło mną to we fragmencie powieści Królestwo francuskiego pisarza Emmanuela Carrère'a, który usłyszałem w jednej z wielkopostneych homilii ks. prof. Andrzeja Draguły: „Wiem, że to nieprzyzwoite wymieniać jednym tchem katów i ofiary, ale trzeba zrozumieć, że i oni, i one są Chrystusowymi owieczkami – a jeśli komuś to się nie podoba, przecież nikt go nie zmusza do słuchania Chrystusa. Jego klientami są nie tylko maluczcy – ze wszech miar godni szacunku, tak miło stawia się ich za wzór – lecz także ci, przede wszystkim ci, których się nienawidzi, którymi się gardzi, którzy nienawidzą siebie i sobą gardzą, i to nie bez powodu. Z Chrystusem u boku można zamordować całą swoją rodzinę, być najgorszą kanalią, ale nic nie jest bezpowrotnie stracone. Choćbyście upadli jak najniżej, przyjdzie po Was, inaczej nie byłby Chrystusem”.
Nie chodzi tu o żądanie z cynicznym uśmieszkiem miłosierdzia także dla sprawców zła. Nie jest tak, że miłosierdzie zamyka drogę do wymierzenia sprawiedliwości i kary. To kategoria poza wyobrażeniem i nie zależy od naszej woli czy chęci, miłosierdzie dla każdego należy do porządku łaski. Z oporem przyszłoby nam okazać miłosierdzie Raskolnikowowi. Przypomnieć jednak należy, skąd płynie do nas miłosierdzie, a mianowicie z czegoś po ludzku niewyobrażalnego. Mamy to przed oczami w dzisiejszej Ewangelii. Tomasz doznaje miłosierdzia (budzi się w nim nowa nadzieja), nie dotykając włosów, ust, oczu czy ramienia Jezusa. On swoją rękę wkłada do Jego boku, a palec do Jego ran.