Trudno polemizować z faktami. Awokado jest zdrowe i dobrze wpływa na nasz organizm. Zawiera dobrze przyswajalne tłuszcze, proteiny, witaminę A. Prowadzone są badania, z których rysuje się jego obraz jako przeciwdziałającego nowotworom. Dobrze wpływa na skórę, układ pokarmowy i obniża poziom cholesterolu. Do tego jest cennym elementem diety wegańskiej i wegetariańskiej.
Jednocześnie coraz wyraźniej zauważalny jest trend, w którym kolejne restauracje wycofują się z jego serwowania, a ekologiczni działacze biją na alarm. Smaczliwka wdzięczna (bo tak brzmi polska nazwa drzewa, którego owocem jest awokado) z każdym kolejnym rokiem staje się bowiem coraz większym wyzwaniem i zagrożeniem.
Dlaczego tak dobra dla naszego zdrowia roślina, z której owoców można stworzyć guacamole, wegetariańskiego shake’a lub po prostu położyć na kromce chleba, powoduje na świecie tyle cierpienia? Bo jego produkcja prowadzi do gigantycznej katastrofy ekologicznej i ludzkiej.
Zielone złoto splamione krwią
Meksykanie nazywają je oro verde – zielonym złotem. To właśnie Meksyk jest największym na świecie producentem awokado. Według danych za 2018 r. roczna produkcja tego owocu sięga niebotycznej liczby prawie 2,2 mln ton. Na drugim miejscu w tym zestawieniu jest Dominikana z produkcją „zaledwie” 644 tys. ton. Większość awokado z Meksyku eksportowana jest do USA, a roczną wartość tej wymiany szacuje się na kwotę 2,5 mld dolarów. Wydawałoby się, że to idealny układ dla Meksyku, który za sąsiednią granicą znalazł gigantyczny rynek eksportowy (tylko w czasie finału Super Bowl Amerykanie importują ponad 100 tys. ton owocu, który służy do przyrządzania guacamole). Jednak gdzie stale powiększająca się koniunktura cieszy rządzących i konsumentów, tam cierpią ci, którzy pracują na najniższym szczeblu drabiny produkcji.
„Stolicą” awokado w Meksyku jest stan Michoacán – większość produkowanych na świecie owoców pochodzi właśnie stamtąd. Naturalnym drzewostanem, który występuje w regionie, jest las sosnowy. Jednak szybkie spojrzenie na mapę satelitarną pokazuje, że sosna nie jest najczęściej występującym tam gatunkiem. Już od dłuższego czasu przegrywa z bujnie rozrastającymi się plantacjami zielonego owocu.
Żeby powstała taka plantacja, potrzeba dwóch rzeczy: miejsca pod uprawę roślin i dużo, bardzo dużo wody. Lokalni producenci wiedzą o tym, że szybkie pozbycie się lasu sosnowego skupiłoby na nich uwagę lokalnych władz, które starając się zachować pozory respektowania litery prawa, interweniowałyby w tej sprawie. Dlatego przez pewien czas pozwala się rosnąć i sosnom, i awokado. Ten egzotyczny sojusz dwóch gatunków trwa dopóty, dopóki drzewa smaczliwki są na tyle duże, że można wyciąć sosnę i nie zwracając na siebie uwagi, zastąpić jeden las drugim. Ale brak naturalnie występujących drzew to jeden problem (choć znaczący, bo brak sosny prowadzi do zagłady gatunków innych zwierząt i roślin).
Drugim jest woda. Żeby wyprodukować kilogram tego owocu, czyli jakieś sześć sztuk, w Meksyku potrzeba około 600 litrów wody. Wynikowi temu daleko do wołowiny oraz drobiu, które pochłaniają odpowiednio 6 tys. i 4,3 tys. litrów na kilogram, ale pamiętajmy, że mówimy tutaj o produkcie, który przedstawiany jest jako ekologiczny. Szybko kurczące się zasoby wody to problem, z którym Meksyk mierzy się już dzisiaj, a w kolejnych latach pod tym względem będzie tylko gorzej.
Ponieważ światowy (a przede wszystkim amerykański) apetyt na awokado zdaje się nie mieć końca, lokalni producenci powiększają swoje pola o kolejne nieużytki. Rocznie w stanie Michoacán wycina się 20 tys. hektarów lasów, z czego od 6 do 8 tys. hektarów związanych jest z uprawą zielonych owoców. Czy to dużo? 20 tys. hektarów to mniej więcej tyle, co powierzchnia Opola i Białegostoku łącznie.
Żeby uprawy były jeszcze bardziej wydajne, rolnicy stosują pestycydy. Część z nich to środki niezatwierdzone nawet przez meksykański rząd (np. Perfekthion, kwas fosforowy czy Naled 90, które w Europie są absolutnie zakazane ze względu na negatywny wpływ na zdrowie). Pracujący w oparach trujących środków ludzie nierzadko chorują na przewlekłe choroby związane z podrażnieniami skóry i górnych dróg oddechowych, a gleba, na której uprawiane jest awokado, staje się coraz bardziej skażona.
Jeśliby nawet któryś z meksykańskich polityków chciał usankcjonować produkcję owocu i wprowadzić cywilizowane metody jego produkcji, to nie zrobi tego z uwagi na troskę o życie swoje i najbliższych. Produkcja awokado w Meksyku kontrolowana jest w dużej mierze przez grupy przestępcze (w tym „Templariuszy”, czyli członków Caballeros Templarios), które czerpią olbrzymie korzyści z „podatku” nałożonego na producentów i „ochrony”, którą im zapewniają. Ci nie mając żadnej pozycji negocjacyjnej w tej relacji i wiedząc o tym, że wyłamanie się oznacza śmierć, podporządkowują się zastanemu układowi i w ten sposób w krainie „zielonego złota” od lat nic się nie zmienia. Może dlatego miejscowi często nazywają awokado aquadate del diablo, czyli owocem diabła.
Chilijska wojna o wodę
Po drugiej stronie Kanału Panamskiego sytuacja wygląda nie mniej dramatycznie. W Chile także uprawia się awokado, choć nie na taką skalę jak w Meksyku czy Dominikanie. Jednak to właśnie tam uprawa owocu pokazuje, jak gigantyczny wpływ na środowisko naturalne mają polityczne decyzje i społeczne napięcia spowodowane nierównością. Bogactwo i bieda mieszają się ze sobą, a głównym „środkiem płatniczym” jest woda, będąca w Chile w prywatnych rękach.
Jeśli szokujące jest to, ile wody zużywa się w czasie produkcji awokado w Meksyku, to w Chile liczba ta jest jeszcze bardziej przytłaczająca, bo dwa razy większa. W prowincji Petorca, która odpowiada za 60 proc. produkcji owocu w skali kraju, do wyprodukowania kilograma awokado potrzebnych jest 1280 litrów wody sztucznie doprowadzonej do uprawy. W tle problemu znajduje się polityka i to, w jaki sposób gospodaruje się wodą w Chile. Zasoby wodne są tam sprywatyzowane. Państwo przyznaje chętnym bezterminowe prawa do poboru wody z akwenu, a ta następnie sprzedawana jest na wolnym rynku. Co więcej, własność ziemi oddzielona jest tam od własności wody, która znajduje się na jej terenie.
W praktyce oznacza to, że wykorzystująca hektolitry wody hodowla awokado kontrolowana jest przez prywatnych przedsiębiorców, którzy w swoich rękach posiadają cały zasób wody w Petorce (państwo nie udziela już tam jakichkolwiek praw do poboru wody, ponieważ wszystkie zostały rozdzielone), czego konsekwencją jest fakt, że lokalni mniejsi producenci i mieszkańcy okolicznych wiosek nie mają do wody dostępu.
Od 2007 r. ponad 2 tys. małych farmerów musiało zrezygnować z upraw awokado, ponieważ nie byli w stanie dostarczyć wody do niewielkich plantacji. Studnie głębinowe są drogie i na ich budowę stać jedynie tych, którzy mają pieniądze. Co więcej, głód wody tych ostatnich zdaje się nie mieć końca – w okolicy naliczono około 4 tys. nielegalnych studni, które budowane są przez nieposiadających zezwoleń przedsiębiorców. Lokalne władze, choć prawo stwierdza, że takie praktyki są nielegalne, wymierzają śmiesznie niskie kary za podobne działania i przymykają oko na wiercenie studni.
W Petorce zniknęły tradycyjne uprawy ziemniaków, pomidorów i sady, aby ustąpić miejsca drzewom awokado. Obecnie uprawianych jest ponad 16 tys. hektarów, co oznacza ośmiokrotny wzrost w ciągu mniej niż 30 lat. Mieszkańcy nie mają już dostępu do wody – muszą przywozić ją ciężarówkami; gleba została całkowicie osuszona przez wielkich plantatorów. Koryta kilku rzek, takich jak Ligua i Petorca, są suche od ponad 10 lat. Ryby i inne gatunki fauny i flory również zniknęły, co znacznie zakłóciło ekosystem tego obszaru. Ale co gorsza, brak cieków wodnych uniemożliwia jakiekolwiek parowanie, a tym samym proces tworzenia się chmur, które powodują opady. Przez fakt położenia w klimacie subtropikalnym prowincja Petorca od lat doświadcza długich okresów suszy, wzmocnionych dodatkowo przez zjawisko El Niño. Cała prowincja od lat mierzy się ze skrajnym niedoborem wody.
Czy możliwa jest etyczna produkcja i konsumpcja?
Jako konsumenci awokado jesteśmy częścią globalnego systemu produkcji i transportu owocu i choć nie bezpośrednio, to jednak bierzemy udział w dewastującej środowisko produkcji. Jako jednostki nie mamy wpływu na to, jakie prawo obowiązuje w Chile albo jak rząd reaguje na poczynania karteli narkotykowych w Meksyku. Nawet gdybyśmy ograniczyli albo w ogóle przestali jeść awokado, to nasza decyzja niewiele zmieni w skali całego globu. Czy zatem faktycznie nic nie możemy zrobić?
Jedną z dróg do zmiany sytuacji na choć odrobinę lepszą jest wymaganie od producentów i dystrybutorów awokado, by rzetelnie sprawdzali i informowali konsumentów, jakie są źródła pochodzenia owocu. Jako kupujący mamy prawo wiedzieć, czy towar pochodzi z Ameryki Łacińskiej, czy z hodowli bliższej Europy. Nierzadko te informacje pojawiają się na opakowaniach i stoiskach z owocami, ale nie zwracamy na to uwagi – to już nasz błąd i nasza odpowiedzialność.
Większość awokado w Polsce pochodzi z Izraela, jednak można spotkać takie, które przypłynęło zza Atlantyku. Jeśli stajemy przed wyborem zakupu produktu, którego uprawa w mniejszy sposób dewastuje lokalne środowisko, a do tego nie została sprowadzona z drugiej półkuli (czego efektem było wygenerowanie olbrzymich ilości dwutlenku węgla do atmosfery), to wybór wydaje się jasny. Nie oznacza to, że nie przyczynimy się w ten sposób do procesów wycinania lasów, nadmiernego zużycia wody czy emisji gazów cieplarnianych. Weźmiemy w nich udział, ale na mniejszą skalę.
Z drugiej jednak strony całkowite odejście od konsumpcji awokado sprawi, że najbardziej ucierpią najmniejsi producenci i ich niewielkie uprawy. Nie mając środków na przebranżowienie, globalny ostracyzm awokado dotknie ich nieporównywalnie bardziej niż wielkich plantatorów, dla których uprawa owocu to tylko fragment działalności z dobrze oszacowaną możliwą stratą.
Najważniejsze jednak to nie dać się przekonać wyprodukowanej na potrzeby marketingu historii o tym, że „ekologiczne” awokado to remedium na wszystkie – także lokalne – problemy świata. Od bajkowej ballady o „zielonym złocie” lepsza jest rzetelna wiedza, która prowadzi do świadomie podejmowanych decyzji.