Logo Przewdonik Katolicki

Nie wszystko poszło jak z płatka

Paweł Stachowiak
Rekonstrukcja walk powstańczych w Świebodzinie, listopad 2018 r. fot. MARIUSZ KAPALA/GAZETA LUBUSKA- POLSKA PRESS-GALLO IMAGES

Ten artykuł będzie o tym, jak niestereotypowo toczyły się zdarzenia Powstania Wielkopolskiego daleko od Poznania, od otoczonych legendą faktów: demonstracji pod Bazarem, śmierci Franciszka Ratajczaka, zdobycia Cytadeli, fortu Grolmanna i Ławicy.

Powstanie Wielkopolskie to bowiem nie powstanie poznańskie, ale zryw mieszkańców Szamotuł, Środy Wielkopolskiej, Pniew, Opalenicy, Buku, Trzemeszna, Wrześni, Gniezna, Ostrowa Wielkopolskiego, Jarocina, Pleszewa itd. Wszędzie tam moglibyśmy szukać historii zdarzeń i ludzi godnych upamiętnienia. Dzieje powstania to przestrzeń wspólnej pamięci Wielkopolan, trudnej do przedstawienia w tak krótkim tekście. Moim przykładem niech będzie zatem Krotoszyn, leżący na pograniczu historycznej Wielkopolski i Śląska, około 100 km na południe od Poznania.

Trudne wybory
Dlaczego właśnie to miasto? Po trosze ze względów sentymentalnych. Tam się urodziłem i wychowałem, to moja mała ojczyzna. Mój dziadek był powstańcem wielkopolskim, choć nie w Krotoszynie, a na froncie zachodnim powstania, w rejonie Zbąszynia. Ja sam, podczas nauki w krotoszyńskim LO im. Hugo Kołłątaja, w odległych latach 80., miałem szczęście być uczniem prof. Hieronima Ławniczaka, polonisty i harcerza, twórcy regionalnego muzeum, romantyka, spadkobiercy powstańczej, niepodległościowej tradycji, człowieka który budował poczucie łączności „między dawnymi a nowymi laty”. On mnie uformował na wszystkie przyszłe lata. Moimi mistrzami byli również nauczyciele historii, profesorowie Dionizy Kosiński i Edward Jokiel (obecny prezes Towarzystwa Pamięci Powstania Wielkopolskiego w Krotoszynie), czyniący wszystko, abyśmy pamiętali ludzi i miejsca związane z lokalną historią, a zatem również z dziejami Powstania Wielkopolskiego. Oni wszyscy byli i są prawdziwymi kustoszami pamięci, bez nich zapomnielibyśmy o tym, co tworzy naszą tożsamość. Jednakże wybór Krotoszyna nie wynika tylko z przesłanek sentymentalnych. Miasto było bowiem pozornie typowe, ale jednocześnie pod wieloma względami specyficzne. Krotoszyńska historia pierwszych styczniowych dni 1919 r. ukazuje nam, jak niełatwe były wybory, które trzeba było wówczas podejmować i jak wiele towarzyszyło im emocji.
Krotoszyn był na początku XX w. miastem zgermanizowanym bardziej aniżeli sąsiednie: Ostrów Wielkoposki, Pleszew czy Jarocin. Był siedzibą książęcego rodu Thurn und Taxis, który był jednym z największych posiadaczy ziemskich w Wielkopolsce. W mieście, które było ośrodkiem przemysłowym i ważnym węzłem kolejowym, ludność niemiecka stanowiła około 50 proc. mieszkańców. Kwaterował tu 600-osobowy garnizon niemiecki, podległy dowództwu korpusu we Wrocławiu; silne oddziały stacjonowały również kilkanaście kilometrów na południe od miasta, tuż za granicą śląską we Freyhan (dziś Cieszków) i Miliczu.
Zapewne ta rywalizacja i poczucie zagrożenia stały się dla miejscowych Polaków pobudką do rozwoju rozmaitych form aktywności. Ich przywódcą stał się już na początku XX w. miejscowy lekarz Władysław Bolewski, ważną postacią był również Marceli Langiewicz, potomek wywodzącego się z Krotoszyna dyktatora powstania styczniowego Mariana Langiewicza. To właśnie Marcelemu Langiewiczowi, przewodniczącemu Powiatowej Rady Ludowej w Krotoszynie, zawdzięczamy wspomnienia rysujące barwny obraz pierwszych dni powstania. Właśnie one będą podstawowym źródłem dla tej opowieści.

„Krotoszynioki nie chcą”
Całe Niemcy stanęły na początku listopada 1918 r. w ogniu rewolucji. Klęski wojenne, bieda, wiejący ze wschodu wiatr bolszewickiego radykalizmu, doprowadziły do upadku cesarstwa Hohenzollernów, rozpoczynając czas anarchii, która naznaczyła początki republiki weimarskiej. Także w Krotoszynie już 12 listopada niemieccy żołnierze miejscowego garnizonu zawieszają na ratuszu czerwoną flagę i proklamują powstanie Rady Robotników i Żołnierzy. W mieście działa już Polski Komitet Obywatelski, który dogaduje się z Radą i tworzy wraz z nią Straż Ludową (formę lokalnej policji), złożoną po połowie z Polaków i Niemców. Warto zauważyć zatem, że w mieście tak podzielonym wytworzyła się w trudnych okolicznościach schyłku roku 1918, względnie harmonijna współpraca między Polakami i żołnierzami niemieckiego garnizonu. Natomiast cywilni obywatele miasta nie byli równie skłonni, aby dogadać się z Polakami.
Schyłek roku 1918, gdy w Poznaniu wybuchają walki i zaczyna się powstanie, jest czasem wielkiego chaosu informacyjnego. Praktycznie nie istnieje stała i bezpośrednia łączność między stolicą dzielnicy a lokalnymi ośrodkami. Szerzą się najdziksze plotki: „Poznań się pali, Paderewski ciężko ranny, Koalicja rusza z pomocą”. Krotoszyńscy Polacy oraz lokalne władze niemieckie są zdezorientowani. Tymczasem miasta leżące na północ i wschód od Krotoszyna kolejno trafiają w ręce polskie.
W Nowy Rok 1919 r. Krotoszyn zostaje zaskoczony informacją o zbliżaniu się do miasta powstańczego pociągu pancernego „Poznańczyk”, nadjeżdżającego od strony Ostrowa Wielkopolskiego. Komendant niemieckiego garnizonu żąda, aby polska Rada Ludowa doprowadziła do wycofania pociągu, ponieważ w przeciwnym razie „wojsko niemieckie zaaresztuje wszystkich wybitniejszych obywateli i wyśle ich w głąb Niemiec”. Większość załogi „Poznańczyka” stanowią powstańcy z niedalekiego Pleszewa. Ich przybycie do Krotoszyna wspomina Marian Langiewicz: „Jeszcześmy nie zdołali zorientować się w wytworzonym położeniu, a tu wchodzi dwóch ziomków pleszewskich w imponującym marynarskim dekolcie (pierwszy stycznia!) i rozwichrzonymi czuprynami”. Żądają oni natychmiastowego zajęcia miasta przez samych Krotoszyniaków, albo grożą, iż uczyni to załoga pociągu pancernego. Langiewicz i Bolewski nie mając pewności, co do postawy niemieckiego garnizonu, nie do końca wierząc w wiarygodność „rozwichrzonych” emisariuszy, odmawiają podjęcia akcji zbrojnej. Jak wspomina Langiewicz: „Pleszewiacy naurągali nam, napsioczyli i odjechali z kwitkiem”. „Krotoszynioki nas odwaliły, Krotoszynioki nie chcą” – zameldowali swemu dowódcy.

Bez krwawych walk
Krotoszyńska ostrożność skończyła się w momencie, gdy kilka godzin później „Poznańczyk” wjechał na stację kolejową, a jego załoga wkroczyła do miasta. Także ci, którzy wcześniej okazywali sceptycyzm wobec przedsięwzięć zbrojnych, chwycili za broń i doprowadzili do uwolnienia miasta. Nawet postawa miejscowych Niemców nie była w tych okolicznościach całkowicie jednoznaczna. Na przykład krotoszyński landrat (niemiecki urzędnik administrujący powiatem) uniemożliwił zapowiadane aresztowania miejscowych polskich elit.
Czarna legenda krotoszyńskiego kunktatorstwa jednak pozostała. Ciekawym jej świadectwem są wspomnienia dowódcy wojsk powstańczych z Pleszewa Ludwika Bociańskiego, późniejszego wojewody wileńskiego i poznańskiego, który skądinąd w samych działaniach, w Krotoszynie nie uczestniczył. Pociąg z Pleszewiakami przez Ostrów zmierzał ku Krotoszynowi, na peronie ostrowskiego dworca stanął obok składu, którym jechał z Poznania do Warszawy Ignacy Paderewski. Mimo że maestro nie uznał za stosowne, aby pokazać się wiwatującym na jego cześć żołnierzom, spotkanie to wzmogło niebywale ich patriotyczną determinację, w imię której tym bardziej postanowili wspomóc swych krotoszyńskich rodaków. Tymczasem tamci tej pomocy nie pragnęli. „Dr Bolewski w imieniu Rady Ludowej w polskim języku rozkazuje polskim żołnierzom, aby wynieśli się natychmiast z powiatu krotoszyńskiego” – oburzał się Bociański.
To była jednak tylko chwila dezorientacji, której przyczyną było niewątpliwie poczucie odpowiedzialności za los miasta i jego mieszkańców. Polscy przywódcy w Krotoszynie pozbawieni wiedzy o skali ruchu powstańczego, stojący wobec okoliczności trudniejszych aniżeli te, które kształtowały położenie miast w głębi Wielkopolski, nie chcieli angażować się w przedsięwzięcie wydające się dziełem „rozwichrzonych” młodzieńców. Gdy wreszcie zrozumieli, co się dzieje, nie mieli wątpliwości, co należy czynić. Było jednak wśród przywódców polskich w Krotoszynie jakieś poczucie winy wobec Niemców, z którymi wszak zawarli wcześniej porozumienie, teraz łamane. Być może to skłoniło ich do podpisania umowy z garnizonem niemieckim zezwalającej jego żołnierzom na honorowe opuszczenie miasta (z bronią, ale bez amunicji). Ta decyzja, podjęta w duchu rzadkiego już podówczas oficerskiego honoru, dała kolejne powody do krytyki. „Z tymi zwolnionymi oddziałami musieliśmy później staczać krwawe walki” – pisał Ludwik Bociański.

Jeden cel
Powstańcze wzmożenie nie było jednak zbyt konsekwentne. Pierwszej nocy z 1 na 2 stycznia 1919 r. miasto wrzało, samozwańcze oddziałki złożone z mieszkańców miasta i okolicznych wsi przeczesywały miasto i rewidowały domy miejscowych Niemców w poszukiwaniu broni. Strzelano w powietrze, śpiewano i pito, bynajmniej nie tylko wodę źródlaną. Rano większość z ochoczych insurgentów spała już w domowych pieleszach. „Zostali nam tylko Pleszewiacy” – wspominał Langiewicz: „We wczesnym ranku, po dwóch przymaszerowali pod koszary. Na przodzie jakoby chorąży, starszy już powstaniec niskiego wzrostu w olbrzymiej czerwono-białej rogatywie ze wstążeczkami i wyzywającą wiechą pawich piór, pistolec długi i ciężki za pasem. W prawej ręce dzierży karabin, lewą zaś śliczną chorągiewką biało-czerwoną wymachuje. Razem koło trzydziestu chłopa. Miny gęste, męskie, zwycięskie, kokardy ogromne”. Bezcenny jest komentarz szefa krotoszyńskiej Rady Ludowej: „Popatrzył Kościuszko na nas z nieba, poznał swoje barwy, uśmiechnął się staruszek, my zaś z przerażenia i strachu zaniemówiliśmy”.
Miasto było w polskich rękach, ale czy bezpieczne? Zdecydowanie nie! „Czekaliśmy tylko chwili, kiedy Niemcy się zorientują i w puch, i proch nas rozbiją”. Pewnie tak by się stało, gdzież powstańczej sile i determinacji do potęgi państwa i armii niemieckiej? Nie tylko Krotoszyn leżący na granicy, ale również Jarocin, Gniezno, Śrem, wreszcie sam Poznań, musiałyby ulec niemieckiej przewadze. O polskim sukcesie zdecydowało to, że powstanie zostało „w porę zrobione” i mogło liczyć na wsparcie ówczesnych mocarstw. Rozejm w Trewirze i traktat wersalski zdecydowały o pozostaniu ziemi krotoszyńskiej w granicach państwa polskiego. Przywódcy polskiego Krotoszyna czuli jednak, że ich postawa w dniach powstania dała powody do krzywdzących oskarżeń, które odpowiedzialność i rozsądek brały za przejaw kunktatorstwa.
Przykład Krotoszyna pokazuje, jak bardzo widoczne było w początkach powstania starcie tradycyjnej wielkopolskiej postawy rozsądku i umiaru z romantyczną, „rozwichrzoną” wizją działania. Jakże wymowna jest scena z sali krotoszyńskiego Bazaru, gdzie 1 stycznia wieczorem trwało przedstawienie teatralne. Obecna była cała krotoszyńska socjeta, nieświadoma tego, co dzieje się w mieście. W pewnej chwili na salę wkroczyli pleszewscy powstańcy, wzywając do poparcia swej akcji. Wtedy dr Władysław Bolewski, ten sam, który kilka godzin wcześniej nie chciał zgodzić się na wsparcie pleszewskiego przedsięwzięcia, wstał i powitał uroczyście tych, którzy niosą wolność. Po jego słowach nikt z polskich obywateli miasta nie miał już wątpliwości, co należy czynić. Różnice dzielące mieszkańców Wielkopolski nie dotyczyły wszak strategii, a jedynie taktyki. Cel był wspólny – przynależność do Niepodległej, choć środki do jego realizacji postrzegano różnie. Trudno znaleźć lepszy przykład tej jedności w różnorodności niż Krotoszyn.

Pamięci Profesora Hieronima Ławniczaka

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki