Pojawienie się Wiosny Roberta Biedronia, a także powstanie bardzo szerokiej Koalicji Europejskiej, może mieć bardzo duże znaczenie dla przyszłości polskiej polityki. Właściwie od 2005 r. najpoważniejsza oś sporu przebiegała właściwie w obrębie szeroko rozumianej centroprawicy. Owszem, lewica popierała stronę antyPiS, ale to nie oznaczało jeszcze, że ten obóz przejmował większość postulatów lewicy. Powiedzmy sobie szczerze, jak na standardy zachodniej Europy Platforma była partią konserwatywną – właściwie realny zwrot w lewo nastąpił jedynie w dwóch wypadkach – finansowaniu przez państwo in vitro, a także przyjęciu tzw. konwencji antyprzemocowej, która m.in. definiowała religię jako źródło przemocy wobec kobiet. Wielu ludzi lewicy uważało Polskę za straszny kraj, w którym spierają się ze sobą partia bardziej prawicowa z tą prawicową nieco mniej.
Ale po trzech latach rządów PiS, który lubi odwoływać się do chrześcijaństwa i szukać legitymizacji wśród tradycyjnych wartości, sytuacja zaczyna się radykalnie zmieniać. Najpierw Barbara Nowacka (będąca oficjalnie w koalicji z Platformą Obywatelską) zgłosiła projekt ustawy prowadzącej do rozdziału państwa i Kościoła, zaczynając od rugowanie religii ze szkoły. Następnie Robert Biedroń zgłosił radykalnie lewicowy program legalizacji aborcji czy opodatkowania tacy itp. Równocześnie sama Platforma – głównie za sprawą prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego – zmienia stolicę w poligon doświadczalny rozmaitych lewicowych pomysłów – z jednej strony mamy tak szczytne inicjatywy jak bezpłatne żłobki, przedszkola czy kluby seniora, a z drugiej pełnomocnik do spraw środowisk gejowskich, który ma być w każdej szkole, czy prowadzona przez radnych krucjata przeciwko lekcjom religii w szkole.
Wszystko to sprawia, że jesteśmy coraz bliżej wojny kulturowej, czyli sytuacji, w której nagle główną osią sporu stają się szeroko rozumiane sprawy światopoglądowe czy obyczajowe. Jeśliby tak było w rzeczywistości, byłaby to fatalna wiadomość, dla wszystkich, którym bliskie są sprawy Kościoła i tradycyjne wartości. Po pierwsze, wówczas strona stająca po stronie konserwatywnej może dowolnie szantażować Katolików i mówić im: zagłosujcie za nami, albo przyjdą tamci i zrobią w Polsce rewolucję. Innymi słowy, ludzie wierzący staną przed pakietowym wyborem – może wam się nie podobać polityka PiS, może wam się nie podobać to, co robi ta partia z mediami publicznymi, co robi z polityką zagraniczną, to ile jest w codziennym życiu nienawiści, niechęci i jadu, ale i tak musisz za nami zagłosować. Dlaczego? Bo jak nie, to zaraz będziesz miał legalizację aborcji na życzenie czy wprowadzenie małżeństw homoseksualnych z prawem do adopcji dzieci, czyli wygra cywilizacja śmierci.
Ale takie ustawienie sprawy prowadzić może też do jeszcze szybszej dechrystianizacji naszego życia politycznego. Jeśli przedmiotem sporu staną się nie rozwiązania dotyczące życia doczesnego, ale sprawy sumienia i zbawienia, wszelkie błędy strony, która ogłosiła się obrońcą Wiary, będą szły na rachunek nie tylko tej partii, ale też i Kościoła. W efekcie, gdy PiS straci władzę, elementem politycznej zemsty, może się stać również rewanż na Kościele, którego ta partia ogłosiła się obrońcą.
Choć jest już zapewne za późno na to pytanie, warto je jednak zadać: czy rzeczywiście takie postawienie sporu jest dla Kościoła na rękę?