Logo Przewdonik Katolicki

Kultura polityczna

Piotr Zaremba

Kiedy okazało się, że polski Senat będzie pod kontrolą opozycji, pojawiła się fala publikacji rozważających, jak to wpłynie na szanse stron politycznych sporów w wyborach – tych najbliższych, prezydenckich, i tych bardziej odległych. Jarosław Kurski, wicenaczelny „Gazety Wyborczej”, nazwał wyższą izbę Piemontem. Ten region w północnych Włoszech, wtedy niezależne królestwo, był punktem wyjścia do wojny o częściowe wyzwolenie, a potem całkowite zjednoczenie kraju.

Gdzieś na marginesie pojawiły się też inne publikacje. Pisano w nich, że przejęcie cząstki odpowiedzialności za państwo przez opozycję to punkt wyjścia do lepszego stanowienia prawa i wyższej kultury politycznej. Senat nie ma możliwości trwałego zablokowania ustaw sejmowych, ale może wykorzystać dane mu 30 dni, aby wykazywać ich mankamenty i próbować przekonywać rządzącą większość. Senatorowie mają też wpływ na obsadzenie kilku ważnych urzędów: Rzecznika Praw Obywatelskich, Prezesa NIK czy IPN. To miałoby być podstawą rozmaitych kompromisów, pisali pełni dobrej woli eksperci.

W czystej teorii tak jest. Notabene w niektórych krajach taka podwójność nie prowadzi do tragedii, przy większej władzy Senatu. W USA często obie izby miały odmienne większości, a jednak do trwałego pata nigdy nie dochodziło. To kwestia kultury politycznej, legislacyjnego doświadczenia. W Polsce weto Senatu przełamać łatwiej, ale zręczny marszałek może korzystać choćby z telewizyjnych wystąpień, żeby przemówić do opinii publicznej, kiedy grozi nam prawny bubel albo prawo niezgodne z publicznym dobrem. Tylko, czy to jest władza wspólnego szukania najlepszych rozwiązań, czy może walenia do bramki przeciwnika?
W naszych politycznych realiach to drugie jest bardziej prawdopodobne. I można do woli wymieniać przyczyny wyjątkowej toksyczności polskiego życia publicznego. Pierwsze wystąpienie marszałka Tomasza Grodzkiego jedni oceniają dobrze, drudzy źle. Ale patrzy się na niego raczej jako na tego, który przełamie impas i poprowadzi opozycję do boju. Zaczęto o nim nawet spekulować jako o prezydenckim kandydacie. Rządowa telewizja odpowiedziała obrzydliwym skądinąd ostrzałem. W polityce nic to dziwnego. Ale taki bój nie zapowiada wspólnego pochylenia się nad sprawami państwa.
Rządzących nie żałuję. Bywali aroganccy i bywają nadal. Ostatnio pokazali to, zgłaszając do Trybunału Konstytucyjnego skrajnie zaangażowanych, co tu dużo mówić, skompromitowanych polityków. Bardziej żal mi Polski. Wizje podnoszenia politycznej kultury na wyższy poziom trzeba odłożyć na półkę. Nawet jeśli doktor Grodzki prezentuje się godnie. Ważne czego będzie chcieć partyjna centrala za jego plecami.
Co nie znaczy, że kompromis nie jest w Polsce w ogóle możliwy. Oto samorządowcy z Żyrardowa zmienili nazwę ulicy. Odrzucili „generała Fieldorfa-Nila” jako kogoś sobie narzuconego. I wrócili do dawnej nazwy „Jedności Robotnicznej”, mającej konotacje komunistyczne. Spotkała ich za to fala krytyki. Wraca PRL, pisało wielu. Też miałem złe odczucia, choć tłumaczono, że miasto nie godzi się z narzucaniem mu polityki historycznej z góry. Ale po gwałtownej debacie samorząd Żyrardowa, związany z PO, cofnął się. Ulica nazywa się „Fieldorfa”. Szaleństwo wynikłe z polaryzacji nie zjadło nas do końca. Co więcej, prezydent tego miasta zaprosił historyków z Warszawy, aby w żyrardowskich szkołach opowiadali o Nilu, który przecież jest prawdziwym polskim bohaterem. Można? Można. Ale tylko na małych lokalnych odcinkach. Na szczytach „a” natychmiast pociąga za sobą „b”. Na „białe” odpowiedzią jest „czarne”. To niemal stuprocentowa reguła.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki