To nie były wielotysięczne tłumy. To były niewielkie grupy ludzi, głównie młodych, którzy skrzyknęli się przez internet i w kilku miejscach w Polsce 10 października br. zorganizowali protest katolików i katoliczek pod hasłem „Odzyskajmy nasz Kościół”. Skoro uczestników nie były tysiące, to może nie warto się całym wydarzeniem zajmować i po prostu lepiej poczekać, aż się zmęczą i im przejdzie? To trudne pytanie, ale warto poszukać na nie rzeczowej odpowiedzi.
Ciche i nagłośnione
Protesty przed kuriami lub innymi obiektami kojarzonymi z instytucją Kościoła nie są niczym nowym. Także w Polsce. Nie zawsze dotyczą jakichś wielkich, nagłaśnianych medialne kwestii. Czasami chodzi o jakąś decyzję personalną dotyczącą jednej parafii, np. o przeniesienie proboszcza, nominację nowego, a nawet o pozostawienie wikarego na kolejny rok. Mogą też dotyczyć jakichś spraw materialnych którejś parafii. Niejednokrotnie przechodzą niezauważone przez dziennikarzy, bo protestuje kilka osób, a sprawa z punktu widzenia nawet lokalnych mediów wydaje się błaha.
Są też protesty mocniej nagłaśniane. Na przykład w sprawie czynów pedofilskich duchownych (słynne dziecięce buciki zawieszane na płotach i bramach obiektów kościelnych) czy przeciwko konkretnym wypowiedziom wygłoszonym przez jednego czy drugiego duchownego albo jakieś kościelne gremium lub instytucję. Na przykład w 2014 r. tysiące osób protestowało w USA przeciwko decyzjom podjętym w diecezji Cincinnati, dotyczącym zgodnego z nauczaniem Kościoła życia pracowników szkół katolickich. Nie brak protestów organizowanych nawet na placu św. Piotra tuż pod papieskimi oknami. W bardzo różnych kwestiach, zarówno w obronie kościelnego nauczania, jak i przeciwko niemu.
Wściekli?
Nieliczny protest z 10 października, który miał miejsce równocześnie w Krakowie, Poznaniu i Szczecinie, odnotowało sporo mediów w Polsce. Jedna z bulwarówek relację z wydarzeń w dawnej stolicy opatrzyła krzyczącym tytułem Katolicy się wściekli! Milczący protest pod oknami Jędraszewskiego. Wcześniej jeden z opiniotwórczych dzienników, już zapowiadając wydarzenie, informował w tytule Katolicy mają dość. Będzie protest. Łatwo dostrzec towarzyszący tematowi ogromny ładunek emocji.
O ile „wściekłość” wydaje się określeniem użytym przez gazetę na wyrost, o tyle sformułowanie „mamy dość” znalazło się w kolportowanym przez organizatorów wydarzenia liście otwartym. Pojawiło się dokładnie raz. W zdaniu „Mamy dość patrzenia na twarz Kościoła w Polsce, który reprezentują właściwie wyłącznie biskupi i księża. Kościół to nie tylko oni”. O tym, że jest to jedna z kluczowych kwestii dla uczestników, świadczy sposób zapisania hasła protestu. Wyróżniono w nim kolorystycznie MY oraz KOŚCIÓŁ.
Ruch i kontestacja
Niemal automatycznie rodzi się skojarzenie z mającym swe początki w Austrii, a zainicjowanym oficjalnie w 1996 r. w Rzymie międzynarodowym ruchem nacisku na hierarchię w sprawie odnowy Kościoła w duchu Soboru Watykańskiego II. Dziś (co odnotowuje nawet Wikipedia) hasło to kojarzone jest szerzej, z kontestacją świeckich wobec duchownych. Pięć lat temu przewodnicząca ruchu i jej mąż zostali ekskomunikowani za wielokrotne symulowanie sprawowania Mszy św. Jest to przestępstwo, o którym mówi kanon 1378 Kodeksu prawa kanonicznego. Wcześniej, w 2009 r., media informowały o dekrecie Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej zezwalającym biskupom diecezjalnym na wyłączanie osób związanych z „My jesteśmy Kościołem” z kościelnych gremiów.
Pytanie, czy kojarzenie protestu katolików i katoliczek z 10 października br. ze wspomnianym, budzącym wiele kontrowersji międzynarodowym ruchem jest trafne. Czy faktycznie mamy do czynienia z próbą kontestacji świeckich skierowaną przeciwko biskupom i księżom, która prowadzić będzie do nadużyć, czy też chodzi o coś innego?
Mylące hasło
Wskazówką w rozpoznaniu aktualnych intencji inicjatorów całego przedsięwzięcia może być kolportowany przez nich list otwarty. Nie jest to dokument starannie dopracowany. Wygląda raczej na zapis stanu ducha (i nie tylko) pewnej grupy członków Kościoła katolickiego w Polsce. Co więcej, wskazuje on, że hasło, którym posłużyli się w swoim proteście, może być mylące. Dlaczego? Bo nie oddaje w sposób precyzyjny istoty problemu, z którym próbują się oni przebić na forum publiczne we wspólnocie połączonych wiarą polskich katolików. Adresatami listu otwartego nie są tylko duchowni. To jest tekst skierowany do braci i sióstr wierzących w Jezusa Chrystusa. Brzmi wzniośle, ale jeśli ktoś zechce się wczytać w ich przesłanie, może to zauważyć. To jest tak naprawdę wołanie o pomoc, o ratunek przed wypadnięciem za burtę. To nie jest bunt ani awanturnictwo, choć z pozoru na to może wyglądać.
W nieco chaotycznym liście otwartym organizatorów protestu uwagę przykuwa ton skargi i żalu. Choć jest w nim sporo sformułowań w rodzaju „nie zgadzamy się”, „odstręcza nas”, „nie jesteśmy w stanie znieść”, „nie chcemy”, to jednak odnoszą się one do konkretnych, szczegółowych faktów czy zjawisk, jakie autorzy dokumentu dostrzegają w Kościele w Polsce. Istota problemu, z którym zmagają się protestujący, leży gdzie indziej. Kluczowe dla zrozumienia, w czym rzecz, wydają się słowa: „W Kościele w Polsce nie czujemy się jak w domu” oraz pełne smutku wyznanie, że choć nadal czują się częścią Kościoła, to jednak coraz trudniej jest im odnaleźć w nim swoje miejsce.
Nasz, czyli...
W internetowych komentarzach wokół protestu katolików i katoliczek wielokrotnie powracała kwestia zawartego w jego haśle zwrotu „nasz Kościół”. W zestawieniu z wezwaniem do „odzyskania” brzmi to, jakby chodziło o działania zmierzające do zawłaszczenia Kościoła, odebrania go tym, którzy aktualnie go „posiadają”, dokonane niemal w imię sprawiedliwości dziejowej. To rzeczywiście może niepokoić. Kościół jawi się w takiej wizji jako dobro, do którego ktoś ma prawo i na jego podstawie będzie przeprowadzał dzieło restytucji. Można odnieść wrażenie, że Kościół jest przez protestujących traktowany przedmiotowo, wręcz instrumentalnie, a cała akcja zmierza do odebrania go tym, którzy (w domyśle) bezprawnie nim zawładnęli, odebrali go prawowitym posiadaczom. Gdyby inicjatorom akcji rzeczywiście o to chodziło, byłby powód do wielkiego niepokoju co do ich intencji.
Wiele jednak wskazuje na to, że hasło, pod którym się gromadzą, nie oddaje ich rzeczywistych pragnień i oczekiwań. Nie bez powodu zachęcając na Facebooku do udziału w pikiecie, odwołali się do solidarności z wykluczonymi. To jest głos ludzi, którzy sami doświadczają wykluczenia. Czują się coraz bardziej wypychani ze wspólnoty Kościoła, marginalizowani, zaniedbywani. Jeśli dokładnie wczytać się w list otwarty, można dostrzec skargę, że nie otrzymują potrzebnego im pokarmu dla duszy. Oni dobrze wiedzą, że Kościół nie jest ludzką własnością, że jest Chrystusowy. Mówią o nim „nasz”, tak jak każdy domownik mówi „moje” o miejscu zamieszkania. Miejscu, w którym przebywa z innymi. W którym dzieli ich los, z którymi tworzy relacje i więzi.
Zagrożeni i cierpiący
Organizatorzy protestu katolików i katoliczek nie dążą do odebrania komukolwiek Kościoła i uczynienia z niego przedmiotu swego posiadania. Oni dążą do odzyskania, a właściwie do zachowania, do utrzymania w nim swojego miejsca, prawa do pełnoprawnej obecności we wspólnocie. Są przekonani, że pod tym względem znaleźli się w poważnym zagrożeniu. Czują się traktowani jak odszczepieńcy, jak niepotrzebny element, który samym swoim istnieniem zakłóca utrwalony porządek i który trzeba albo przerobić, aby pasował do innych, albo usunąć.
Warto zauważyć, że wielu spośród identyfikujących się z protestem to nie są ludzie o nastawieniu klientów, dla których Kościół jest instytucją świadczącą usługi religijne i którzy stawiają mu określone wymagania. To są osoby zaangażowane na różne sposoby w życie Kościoła, uczestniczące w rozmaitych działaniach formacyjnych, kształtowane w przeróżnych ruchach i formach duszpasterskich. Identyfikują się z Kościołem, troszczą się o niego, ale też chcą mieć realny wpływ na jego kształt, sposób działania, a także na treść i formę przekazu dobrej nowiny o zbawieniu. Dla nich uczestnictwo we Mszy św. nie jest tylko spełnianiem obowiązku, aby „być w porządku”. To jest ich życie, dlatego przywiązują ogromną wagę do tego, co podczas Eucharystii słyszą, co się podczas niej dzieje. Nie zgadzają się na bierny i obojętny udział. Nie są tylko widzami i słuchaczami. Mają świadomość swojego współuczestnictwa. Dlatego cierpią, gdy spotykają się z nadużyciami w bardzo różnym tego słowa znaczeniu. I nie kryją tego cierpienia.
Whistleblower
Forma protestu katolików i katoliczek może się wydawać niemal dziecinna. Jednak, choć w dużej mierze chodzi o ludzi młodych, to nie są rozkapryszone małolaty tupiące nóżką przy półce ze słodyczami w supermarkecie. Nie są to też żadni rewolucjoniści (ani kontrrewolucjoniści), nieprzebierający w środkach, aby zrealizować swoją wizję rzeczywistości. Nawet przypisywanie im zamiarów reformatorskich to strzał kulą w płot.
Kim więc są? Jeśli już koniecznie trzeba ich jakoś etykietować, to chyba najtrafniej byłoby nazwać ich „sygnalistami”, „demaskatorami”, „informatorami” w tym znaczeniu, jakie wiąże się z angielskim słowem whistleblower. Ich akcja jest sygnałem ostrzegawczym nie dla polskich biskupów i księży, ale dla całej wspólnoty Kościoła w Polsce. Jest równocześnie z ich strony przejawem bezradności, bezsiły połączonej z desperacją. To krzyk, wołanie o pomoc nie tylko dla nich, ale dla całej katolickiej społeczności w naszym kraju. To również cenny przejaw pragnienia dalszego zaangażowania w życie Kościoła. Cenny, ponieważ również w Kościele w naszej ojczyźnie coraz częściej można dostrzec postawy narastającego dystansu, obojętności wobec zła i nadużyć, swego rodzaju „emigracji wewnętrznej”, rezygnacji z zaangażowania, zmęczenia sytuacją, ucieczki w tzw. święty spokój i ograniczanie się do „swojego poletka”. Te postawy można dostrzec zarówno wśród świeckich, jak i wśród duchownych. Uwidoczniły się również w reakcjach na protest z 10 października.
Prawo i obowiązek
Kodeks prawa kanonicznego mówi, że wierni mają prawo przedstawiać pasterzom Kościoła swoje potrzeby, zwłaszcza duchowe, a także swoje życzenia. Dodaje, że stosownie do posiadanej wiedzy, kompetencji i zdolności, jakie posiadają, „przysługuje im prawo, a niekiedy nawet obowiązek, wyjawiania swojego zdania świętym pasterzom w sprawach dotyczących dobra Kościoła, oraz – zachowując nienaruszalność wiary i obyczajów, szacunek wobec pasterzy, biorąc pod uwagę wspólny pożytek i godność osoby – podawania go do wiadomości innym wiernym”. To właśnie kanon 212 KPK wydaje się najodpowiedniejszym kluczem i kontekstem do interpretacji protestu katolików i katoliczek. Jest w nim mowa również o odpowiedzialności i obowiązku chrześcijańskiego posłuszeństwa, a także o roli i zadaniach „świętych pasterzy”, którzy są „reprezentantami Chrystusa”.
Trudno dzisiaj snuć przypuszczenia, jaki będzie dalszy los protestu i protestujących. Wiele zależy od tego, w jaki sposób zostanie potraktowany w Kościele w Polsce. Nie tylko przez biskupów i księży, ale przez całą wspólnotę polskich katolików. Może z tej spontanicznej inicjatywy wyniknąć wiele dobra, ale akcja może też rozwinąć się w niedobrym kierunku. Różnie można oceniać intencje jej autorów. Choć należy zauważyć, że podczas protestu został zachowany wymagany przez kościelne prawo szacunek wobec pasterzy. Na pewno nie można jednak z góry odbierać protestującym prawa do wyrażania swojego poczucia odpowiedzialności za Kościół. Rzecz w tym, by także Kościół uświadomił sobie odpowiedzialność za nich.