Choćby dlatego, żeby ten dystans wyrazić. Jest on teraz po stronie ludzi Kościoła – nie tylko duchownych, ale też znaczących katolików świeckich – wręcz konieczny. Nie dlatego, żeby zachować fałszywą symetrię, jakoby wartości, które wyznają różne środowiska polityczne były w równej odległości od wartości chrześcijańskich. Nie, oczywiście, że nie. Dlatego teraz właśnie o wartościach należy mówić – i to mówić głośno. Pewien dystans jest jednak niezbędny, szczególnie jeśli dotyczy to oceny konkretnych programów wyborczych. Nie można nawet stwarzać wrażenia, że Kościół utożsamia się w pełni z którąkolwiek partią polityczną.
Są dwa powody, dla których takie utożsamienie jest niemoralne i niemożliwe. Pierwszy jest taki, że żadna partia nie prezentuje we wszystkich swoich propozycjach politycznych rozwiązań zgodnych ze współczesnym nauczaniem Kościoła. I powtórzę, są środowiska bliższe i dalsze tej nauce, ale nie ma żadnego, które tę naukę w pełni respektuje. Czasem mam wrażenie, że jest to nie tyle zła wola, ile nieznajomość tej nauki albo bardzo powierzchowne jej odczytywanie, choć pewności nie mam. Przykładów podawać nie chcę, bo byłaby to już wyraźna gra wyborcza, a tego właśnie chcę uniknąć. Pamiętać chcę również, że partie polityczne są ze swojej natury grupami ludzi budujących programy oparte na wewnętrznym kompromisie: na coś wspólnie trzeba się zgodzić. Na tym polega demokracja.
Ale z tego jednocześnie wynika drugi powód, dla którego nie można, a nawet nie da się utożsamić Kościoła z jakąkolwiek partią: konkretne programy polityczne ze swojej natury podlegają dyskusji i są efektem kompromisów. Bo bardzo konkretne propozycje, jeśli nie dotyczą spraw fundamentalnych dla człowieka, mogą być widziane przez samych katolików w sposób zróżnicowany. Różnie można postrzegać politykę międzynarodową czy konstruowanie gospodarki. Uprawnione są dyskusje dotyczące polskiej i europejskiej historii czy tego, jak chcemy budować koalicje międzynarodowe. Takie dyskusje są uprawnione, a nawet potrzebne w prawdziwej demokracji. I trudno, aby Kościół stawał wyraźnie za jedną z prezentowanych opinii, choć – powtórzę – nie wszystkie są równie odległe od tego, co katolicy postrzegają jako dobro człowieka, narodu, ojczyzny czy świata.
Na pewno jednak tam, gdzie mamy do czynienia ze sprawami dla godności człowieka fundamentalnymi, autorytet Kościoła zaangażować trzeba. Należy stanąć jasno po stronie prawdy, gdy chodzi o obronę życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci. I to zarówno w odniesieniu do dzieci nienarodzonych, jak i życia tych, którzy uciekają przed wojną i głodem. Bo czy w odniesieniu do tych dwóch punktów nauka Kościoła nie jest jasna? Nie twierdzę, że w tym obszarze istnieją łatwe rozwiązania, jakoby wystarczyło przegłosować jakieś konkretne prawo i narzucić je innym. Albo że i tutaj nie należy szukać rozwiązań rozsądnych i kompromisowych (nie moralnie, ale politycznie). Wiem, że rozwiązania nawet najbardziej słuszne wymagają czasem długiego dialogu społecznego. Retorycznie zapytam jednak, czy w odniesieniu do tych zasadniczych spraw Kościół może pod działaniami którejkolwiek z partii politycznych spokojnie się podpisać? Ja zachowałbym właśnie w tym punkcie szczególną ostrożność.
Głosowanie to zawsze jakiś wewnętrzny kompromis. To wybór tych, którzy mają zagwarantować możliwie największe wspólne dobro. O to dobro trzeba więc na nowo zapytać. I może też sprawdzić, czego naprawdę uczy Kościół. Bo nie wystarczy, że polityk powie: zaufajcie mi, ja wiem, czego Kościół chce i co dla was będzie dobre. Na tym polega obowiązek sumienia, żeby to dobrze sprawdzić. I odróżnić sprawy dla godności człowieka fundamentalne od tych, które mogą być postrzegane w sposób zróżnicowany. Także przez samych katolików.