Dzień i godzinę, kiedy po raz pierwszy i bezpośrednio zetknąłem się z rzeczywistością wiary indiańskich społeczności Ameryki Łacińskiej, pamiętam niczym ewangeliczny Jan, który opisując moment swojego powołania pisze: „Było to około godziny dziesiątej” (J 1, 39). To było w sobotę 12 czerwca 2011 r., około godziny siódmej wieczorem. Była wigilia uroczystości Zesłania Ducha Świętego, a zarazem święto Antoniego z Padwy. Do Boliwii przyleciałem już w lutym, ale pierwsze trzy miesiące spędziłem w mieście Cochabamba, ucząc się języka hiszpańskiego. Pod koniec maja przyjechałem do parafii katedralnej w Concepción, gdzie miałem objąć obowiązki wikarego parafii. Ponieważ były to pierwsze dni mojego pobytu w parafii, biskup zaproponował mi wyjazd na odpust do jednej z najbardziej tradycyjnych indiańsko i najbardziej oddalonych parafii swego wikariatu.
Po obiedzie ruszyliśmy w podróż, mając przed sobą kilkugodzinną trasę po dżungli. Terenowy samochód z napędem na cztery koła doskonale sobie radził z nierównościami terenu. Już po zapadnięciu zmroku zwróciło naszą uwagę migoczące światło i śpiew dochodzący z jakiegoś szałasu. „Jesteśmy w Santa Rosa. Do Lomerío już niedaleko. Zatrzymamy się na chwilę. Pozdrowię ludzi” – powiedział biskup Antoni. Wioska była pozbawiona elektryczności, lecz w jednym z większych szałasów, pełniącym rolę kaplicy, zgromadziła się spora liczba osób trwających na czuwaniu przed uroczystością. Liturgii przewodniczył miejscowy lider, młodzież animowała śpiew. Ciemność dżungli, prosty szałas, blask świec i gwiazd oraz śpiew Ven Espíritu, ven (Przyjdź Duchu, przyjdź) na zawsze pozostaną w mojej pamięci. To wtedy po raz pierwszy doświadczyłem żywego Kościoła, który pomimo że nie ma kapłana celebrującego Eucharystii, trwa na modlitwie i przyzywa Ducha Świętego.
Kościół bez kapłanów
Kościół indiańskich wiosek i wspólnot prowadzonych przez świeckich liderów mogłem bliżej poznać, pracując w parafii w Concepción. Było nas tam czterech duchownych: biskup, proboszcz i nas dwóch wikarych. Oprócz katedry, pełniącej rolę kościoła parafialnego w miejscowości liczącej ponad 25 tys. mieszkańców, mieliśmy do obsłużenia ponad 70 wiosek, z których najdalsze były oddalone o osiem godzin podróży przez dżunglę w porze suchej (w porze deszczowej wioski te były odcięte od świata). To w czasie jednej z takich wizyt zacząłem zastanawiać się nad tym, na ile możliwe jest sztywne stosowanie wymogów prawa kanonicznego w tak specyficznej sytuacji. Kapłan przyjeżdża tam nie częściej niż dwa, trzy razy w roku. To, że religijność wśród mieszkańców tych wiosek nie zanika, samo w sobie już jest czymś nadzwyczajnym. Lokalny lider religijny w każdą niedzielę gromadzi społeczność na liturgii słowa. Gdy przyjeżdża kapłan, prawie wszyscy mieszkańcy przystępują do sakramentu pokuty i pojednania. Brakuje im jednak wiedzy katechizmowej, a w konsekwencji świadomości i umiejętności rozeznania grzechów. Należałoby więc zrobić katechezę. Ale czy można w ciągu kilku godzin nauczyć katechizmu?
Kościół bez sakramentów?
Najbardziej podstawowe problemy dotyczą związków małżeńskich. Gdy księdza nie ma przez wiele miesięcy, jest czymś normalnym, że ludzie zakładają rodziny. Są to jednak związki oparte na prawie naturalnym, nie istnieje przy tym świadomość grzechu, wynikającego z życia bez kościelnego ślubu. Gdybym stosował się do sztywnej litery prawa, musiałbym prawie wszystkim penitentom odmówić rozgrzeszenia. Teologia moralna mówi jednak, że brak świadomości grzechu sprawia, że grzech nie został popełniony. Rozwiązaniem byłoby, aby kapłan ograniczył posługę do przeprowadzenia katechezy, rezygnując z celebracji Mszy św. – najpierw ewangelizacja, a dopiero później celebracja. Ludzie jednak wiedzą, że Eucharystia jest czymś bardzo ważnym i dlatego czekają właśnie na nią. A więc Msza, ale przy zastrzeżeniu, że nie wszyscy mają prawo przystąpić do Komunii św.? W praktyce do Komunii przystąpią tylko dzieci. Jaki zatem jest sens celebrowania i jednoczesnego niedopuszczania wiernych do pełnego uczestnictwa w liturgii? W decyzjach misjonarz zatem balansuje na granicy między wiernością przepisom Kościoła a uczciwością wobec ludzi.
Rzeczywistość Wikariatu Apostolskiego Nuflo de Chávez, w którym przez kilka lat pracowałem, jest jak na warunki misyjne dość komfortowa. Zarówno terytorialnie, jak i pod względem liczby mieszkańców nie jest to duży wikariat. Obszar 90 tys. kilometrów kwadratowych, na którym mieszka około 200 tys. mieszkańców, podzielony jest na 17 parafii i pracuje tam 25 księży. Wszędzie można dojechać samochodem. Dla porównania w sąsiednim wikariacie Beni na niemal dwukrotnie większym obszarze do większości wiosek można dotrzeć tylko drogą wodną lub powietrzną. W Brazylii, gdzie mieszka 140 mln katolików, jest zaledwie 18 tys. księży. Gdyby miało ich być tylu, co na jednego katolika w Polsce, potrzeba by ich 100 tysięcy. 70 tys. katolików w Brazylii nie ma możliwości regularnego uczestniczenia w niedzielnej Mszy św. Są wioski, do których księża docierają raz na pięć lat. Mówi się, że Kościół tworzy Eucharystię, a Eucharystia tworzy Kościół. Bez księży nie będzie Eucharystii, a bez niej nie będzie Kościoła. Czy Kościół jest zatem wierny Chrystusowemu nakazowi z ostatniej wieczerzy: „To czyńcie na moją pamiątkę”?
Eucharystia czy celibat?
Kwestią wpływającą na brak kapłanów w Ameryce Południowej jest celibat. Ale czy prawna i czysto kościelna regulacja dotycząca celibatu jest ważniejsza niż Boży nakaz sprawowania Eucharystii? Pomysły na rozwiązanie tego problemu pojawiają się już od dawna. Pedro Paulo Koop, biskup Lins, uczestnik Soboru Watykańskiego II, twierdził, że w obliczu przyrostu naturalnego, a także rosnącej liczby sekt, które zagrażają wierze katolików pozbawionych księży, do stanu kapłańskiego należy dopuścić żonatych mężczyzn. W 1969 r. Edward Fedders, biskup peruwiańskiego Juli, wysłał do Watykanu prośbę o zgodę na wyświęcanie na księży żonatych katechetów z plemienia Ajmara. Tłumaczył, że wśród tych Indian nie ma szans na powołania celibatariuszy, gdyż uważają oni nieżonatego mężczyznę „co prawda za człowieka, ale nie uznają go za osobę”. Adhemar Esquivel, pierwszy biskup wywodzący się z indiańskiego plemienia Ajmara w Boliwii, zaproponował podział na żonatych księży stacjonarnych i celibatariuszy, którzy zmienialiby co kilka lat parafie.
Na przełomie lat 70. i 80. płynęły do Watykanu podobne prośby z różnych miejsc Ameryki Łacińskiej. Nie mówiło się w nich o zniesieniu celibatu, ale możliwości wyświęcania żonatych mężczyzn w regionach, gdzie dramatycznie brakuje księży. Prosili o to Indianie w meksykańskim stanie Chiapas, prosił Samuel Ruiz, biskup San Cristóbal de las Casas. Watykan z reguły nie odpowiadał. Milczał aż do czasu, gdy papież Franciszek w 2014 r. odpowiedział brazylijskiemu biskupowi Erwinowi Kräutlerowi, że czeka na propozycje odważne i konkretne. Kräutler jest emerytowanym biskupem amazońskiej prałatury Xingu, rozciągającej się na terenie 370 tys. kilometrów kwadratowych, gdzie blisko pół miliona katolików w 800 miejscowościach i osadach obsługuje zaledwie 30 księży. Przyjęcie Komunii jest dla nich długo wyczekiwanym świętem. Papież Franciszek dobrze zna rzeczywistość Ameryki Łacińskiej, ale nie jest w stanie rozpoznać specyfiki wszystkich lokalnych Kościołów. Liczy więc na pomysły lokalnych biskupów i nazywa ich valientes. „Odważni” – tacy mają być biskupi.
Jednym z tych odważnych jest Fritz Lobinger, emerytowany biskup Aliwal w południowej Afryce. To na niego powołał się Franciszek w czasie konferencji prasowej w drodze powrotnej z Panamy. Odpowiadając na pytanie dotyczące możliwości wprowadzenia w Kościele katolickim święcenia żonatych mężczyzn, odpowiedział, że „celibat jest darem dla Kościoła” i że nie zgadza się na „dopuszczenie opcjonalnego celibatu”. Zauważył jednak, że mogłaby istnieć taka możliwość „dla bardzo odległych miejsc”, gdzie „istnieje potrzeba duszpasterska, a pasterz powinien myśleć o wiernych”. To właśnie w tym kontekście przywołał rozwiązanie Lobingera, aby wyświęcić żonatego mężczyznę, ale tylko po to, by sprawował posługę uświęcenia (munus santificandi) – to znaczy celebrowania Mszy św., sakramentu pojednania i namaszczenia.
Nowe formy posługi
Swoje propozycje Lobinger przedstawił w licznych publikacjach. Dystansuje się w nich od propozycji viri probati (wypróbowanych mężczyzn) i udzielania święceń mężczyznom, których status można by porównać do statusu aktualnych diakonów stałych. Wszystkie te formy nazywa rozwiązaniami tradycyjnymi, pragmatycznymi i prowadzącymi do dalszej klerykalizacji posług w Kościele. Oczekuje raczej rozwiązań rodzących się wewnątrz danej społeczności. Skoro w ramach wspólnoty są osoby, które sprawują już konkretne funkcje i doskonale się w nich sprawdzają, dlaczego nie powierzyć im także posługi uświęcania? Lobinger rozwiązania nie szuka ani w powtórzeniu (z niewielkimi zmianami) obecnego modelu prezbiteratu, czyli w viri probati, ani też w likwidacji modelu obecnie funkcjonującego, czyli księży celibatariuszy, prowadzących tryb życia stawiający ich niejako poza społecznością, której służą. Proponuje dwa równoległe modele posługi. To księża celibatariusze, wyświęceni przez biskupa według obecnie obowiązującego porządku – oraz grupy trzech–pięciu mężczyzn w konkretnej wspólnocie, tworzących tzw. grupę ministerialną, biorących odpowiedzialność za jej życie religijne. Mężczyźni ci należeliby do danej społeczności lokalnej i pełnili posługę tylko w jej ramach, w niepełnym wymiarze godzin, bez wynagrodzenia, posiadając świecki zawód i pracę, żyjący w rodzinach.
Rola księży celibatariuszy, których można porównać do wikariuszy biskupa, polegałaby na posłudze wędrownej i na zabezpieczeniu stałej formacji grupom ministerialnym, posługującym potem w lokalnych wspólnotach. Podobnie robił św. Paweł, który wędrując umacniał w wierze wspólnoty i w każdej, którą założył, ustanawiał prezbiterów.
Lobinger wskazuje także na konieczność znalezienia terminologii, która właściwie określałaby mężczyzn z owych grup ministerialnych. Nazwanie ich księżmi prowadziłoby do klerykalizacji i nadmiernego ich wyodrębnienia w ramach struktur lokalnych, a w efekcie do tworzenia odrębnej kasty. Lobinger wskazuje także na cechy osób przynależących do grup ministerialnych: świadomość misyjna, a nie kultowa, bycie wybranym przez społeczność, posiadanie zawodu gwarantującego pełne utrzymanie, dyspozycyjność względem wspólnoty, ale w niepełnym wymiarze godzin, bycie osobą samotną lub żonatą, ale zawsze potwierdzającą swoim życiem chrześcijańskie wartości, wynikające z nakazów wiary.
Amazonia zmieni Kościół
Oczywiście ten projekt może rozwinąć się jedynie we wspólnotach dojrzałych. Niestety, w wielu parafiach dominuje postawa bierna. Nadal nie ma świadomości, że obowiązkiem chrześcijan jest otworzyć się na otrzymane charyzmaty i z nimi współpracować, czynnie współtworzyć Kościół. Wierzący uważają, że całość obowiązków musi być wykonywana przez pełnoetatowego księdza, którego przysłał im biskup. W takich wspólnotach najważniejszym zadaniem pasterzy jest przekazanie nauki Soboru Watykańskiego II o tym, że wszyscy wierni na mocy chrztu i bierzmowania są pełnoprawnymi członkami Kościoła, zostali obdarzeni charyzmatami i mają je rozwijać. Trzeba w nich najpierw położyć fundamenty silnego Kościoła. Lobinger pisze: „Tysiące wspólnot, wśród których pracowałem, rozwinęło już to przekonanie. Mówią teraz: «Jesteśmy Kościołem. Zadania Kościoła są naszymi własnymi zadaniami». Ta zmiana świadomości jest do osiągnięcia jedynie poprzez szczery dialog i przez wspólne podejmowanie decyzji. Rady parafialne muszą stać się miejscem, w którym słyszalny jest głos całej społeczności i gdzie ten głos jest respektowany”.