Ryzyko „no-deal brexit”, czyli wyjścia bez umowy określającej obustronne relacje Wielkiej Brytanii z Unią Europejską, rośnie z każdym dniem zbliżającym nas do 29 marca. Głównymi winowajcami takiego obrotu spraw są sami Brytyjczycy, którzy w obliczu trudnych wyborów tracą czas i energię na wewnętrzne spory. Umowa wynegocjowana ze Wspólnotą przez premier Theresę May zakłada nadanie specjalnego statusu Irlandii Północnej – ta część Zjednoczonego Królestwa miałaby pozostać we wspólnym rynku unijnym. Pozwoliłoby to na zachowanie łańcucha dostaw, a jednocześnie uchroniło przed ryzykiem rozognienia napięć między republikanami a lojalistami (w kwietniu minie 21 lat od przyjęcia porozumienia wielkopiątkowego, które zakończyło krwawy konflikt w Irlandii Północnej).
Brytyjska premier zapewniała swych parlamentarzystów, że wynegocjowane rozwiązanie będzie stanowić kompromis zadowalający wszystkie strony. Okazało się jednak, że propozycja, która zakłada pozostawienie pewnego obszaru kraju pod unijną jurysdykcją, wywołała stanowczy sprzeciw nie tylko opozycji, ale również części jej własnego gabinetu. Pojawiły się głosy, że Zjednoczone Królestwo nie po to opuszcza Unię, aby częściowo pozostawać na jej łańcuchu. Pod wpływem tej dezaprobaty, premier odłożyła głosowanie do połowy stycznia.
Wielka improwizacja
Decyzja premier May miała na celu wywarcie presji na głosujących. Wiedząc, że odrzucenie wynegocjowanych warunków grozi „rozwodem bez umowy”, parlamentarzyści powinni być bardziej skłonni do poparcia ustaleń. Plan może i byłby sprytny, gdyby rzecz nie działa się na Wyspach. Kilka ostatnich lat udowodniło, że dosłownie każde z politycznych założeń w sprawie opuszczenia Unii, upadało pod ciężarem brytyjskiej naiwności. Tak było z referendum w sprawie brexitu (miało jedynie umocnić autorytet ówczesnego premiera Davida Camerona, który do końca pozostawał zwolennikiem pozostania we Wspólnocie), tak było też z przedterminowymi wyborami parlamentarnymi w czerwcu 2017 r. Konserwatyści May rozpisali je wyłącznie po to, by umocnić swą pozycję. W efekcie stracili bezwzględną większość w Izbie Gmin i jeszcze bardziej skomplikowali drogę do opuszczenia Unii. Przykłady mniejszych lub większych wpadek można by długo mnożyć. Nauka ta nakazuje wątpić w szósty zmysł rządzących i ich zdolność do obiektywnej oceny sytuacji.
Co dalej?
Załóżmy zatem, że umowa wynegocjowana przez Theresę May zostanie odrzucona. Tym samym anulowane zostaną wszystkie ustalenia, których z mozołem dokonywano w ciągu ostatnich dwóch lat. Sytuacja taka otworzy drzwi dla kilku scenariuszy. Niezależnie od ich przebiegu, pozytywną informacją dla Polaków z Wysp pozostanie deklaracja brytyjskiej przywódczyni, która zapewniła, że wszyscy obcokrajowcy już zamieszkali w Zjednoczonym Królestwie, zachowają swe prawo do dalszego pobytu.
W praktyce, po odrzuceniu umowy najprawdopodobniej doczekalibyśmy się rozpisania drugiego referendum. Wówczas Brytyjczycy decydowaliby, czy chcą opuszczać Unię za wszelką cenę. Sekretarz handlu i jeden z liderów frakcji torysów dążącej do wyjścia z Unii Liam Fox powiedział, że w razie odrzucenia przez parlament umowy rozwodowej, prawdopodobieństwo, że kraj faktycznie wyjdzie z Unii nie przekracza 50 proc.
„No-deal brexit” byłby w istocie tak niekorzystny dla Wysp, że nawet najwięksi przeciwnicy integracji z Unią musieliby rozważyć, czy lepiej samodzielnie „klepać biedę”, czy jednak odsunąć ambicje na rzecz ekonomicznej stabilności. Brytyjscy analitycy rynkowi z PricewaterhouseCoopers przestrzegają, że gdyby doszło do twardego brexitu, jeszcze w tym roku Wielka Brytania spadłaby z piątej na siódmą pozycję na liście największych gospodarek świata, za Indie i Francję. Niezależni ekonomiści wskazują na znaczny spadek wartości funta. Już teraz większość poważnych graczy wstrzymuje się z inwestycjami. Chaos organizacyjno-prawny nakazałby im definitywne obranie innych, stabilniejszych kierunków.
Nie wszystko stracone
W najbardziej optymistycznym założeniu Zjednoczone Królestwo zdecyduje się na jednostronne wycofanie Artykułu 50 i pozostanie we Wspólnocie Europejskiej. Choć do niedawna powszechnie kwestionowano taką ewentualność, w grudniu 2018 r. Trybunał Sprawiedliwości UE orzekł, że wycofanie się z brexitu nie wymagałoby zgody każdego z pozostałych krajów unijnych.
W tej opcji wrócilibyśmy do punktu wyjścia, czyli sytuacji prawnej z 29 marca 2017 r. Wielka Brytania pozostałaby we Wspólnocie. Jak wpłynęłoby to na klimat w kraju, dziś nie sposób przewidzieć. Zarówno w aspekcie społecznym, jak i politycznym z pewnością można by się jednak spodziewać prawdziwego trzęsienia ziemi.