– To niezapomniane wrażenie, gdy człowiek kładzie na głębokości 10–20 metrów na dnie i widzi nad sobą staw, który jak w soczewce pokazuje koronę szczytów górskich. Tego nie da się opisać – opowiada Grzegorz Marciniak, który od pięciu lat nurkuje w jeziorach tatrzańskich. – Pod lodem przejrzystość jest na dziesiątki metrów. Jeżeli jest jakiś obszar odśnieżony na stawie albo miejsce, gdzie wypływa potok, pojawia się piękna łuna. Dla takich widoków warto się pakować pod lód – dodaje. Po wyjściu z wody zachwyca cisza, która nie jest pustką, a po drodze piękne widoki gór i lasów pokrytych śniegiem oraz potoków, w których odbijają się promienie słońca.
Badacze glonów
Grzegorz Marciniak z Krzysztofem Trawińskim jako płetwonurkowie biorą udział w wyprawach badawczych Nadnoteckiego Instytutu Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Pile. Kierownikiem tych wypraw jest dr Paweł Owsianny, zastępca dyrektora i prodziekan tego instytutu. Z wykształcenia jest hydrobiologiem, limnologiem (specjalista w nauce badającej życie organizmów w zbiornikach śródlądowych) i fykologiem (specjalista w zakresie glonów). Głównie zajmuje się bruzdnicami. – To niezwykle stara grupa glonów, a więc organizmów głównie jednokomórkowych, występująca w naszych jeziorach, potrafiąca jeść bakterie, rozpuszczoną materię organiczną, a nawet kumpla, którego najpierw się sparaliżuje, a potem zje – wyjaśnia dr Owsianny i dodaje, że dlatego bruzdnice wygrywają w trudnych ekosystemach, jakie bada wraz ze swoim zespołem, zarówno w jeziorach tatrzańskich pod grubym lodem, jak i na Spitsbergenie. Badania naukowe z pobieraniem próbek wykonują we wszystkich porach roku i także w innych częściach Polski, m.in. w jeziorach na Suwalszczyźnie, Pomorzu i w Wielkopolsce.
Szalone pomysły
Pomysł kolegi, by do wykonania badań w Tatrach wykorzystać nurkowanie, był dla dr. Owsiannego nierealny. Ale postanowił spróbować i napisał wniosek do ministerstwa o pozwolenie. Tak zostali pierwszą ekipą, która taką zgodę otrzymała. Dziś jeszcze tylko jeden zespół badawczy w Polsce z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie ma taką możliwość. – Jak się potem dowiedzieliśmy, nawet TOPR-owcy od lat 70. nie mieli pozwolenia na przeprowadzenie tam ćwiczeń nurkowych. Mogli schodzić pod wodę tylko w czasie akcji ratowniczych – wspomina.
Pilski zespół liczy 3–6 osób, a ich wyprawy badawcze trwają kilka dni. Sprzęt muszą wnosić do góry na plecach. Czasami tylko część ekwipunku podwozi im zaopatrzenie danego schroniska. Sam sprzęt nurkowy, a więc butla z tlenem, jacket (kamizelka nurkowa), balast (ołów, który pozwala się zanurzyć) waży około 30 kg. Do tego potrzebują jeszcze sprzęt do poboru prób: siatki hydrobiologiczne, batometry, mierniki, wszystko przynajmniej w trzech zestawach. Oraz dobrą kamerę podwodną – żeby mogła powstać dobra dokumentacja. Od Wodogrzmotów Mickiewicza do Doliny Pięciu Stawów jest ponad 5,5 km, a już do Czarnego Stawu Gąsienicowego 10 km. Zimą z ciężkimi plecakami to duże wyzwanie.
Podczas każdego wyjazdu pobudkę mają wcześnie, żeby mieć rezerwę czasową na wszystkie niepowodzenia, które mogą się zdarzyć. Wstają więc latem o 4.00, a zimą o 6.00 albo 7.00, bo wcześniej jest jeszcze ciemno. Poza porą zimową w ciągu dwóch dni są w stanie pobrać próbki z wszystkich jezior w Dolinie Pięciu Stawów. Zimą to trwa dłużej, w ciągu jednego dnia pobierają próbki z jednego lub dwóch stawów. – Warunki bywają różne. Dwa razy w maju i w październiku zdarzyło nam się załamanie pogody. Dostawaliśmy po rękach i twarzach bardzo silnym wiatrem i gradem. Wykonanie przerębla w takich warunkach zawsze jest wydarzeniem – wyjaśnia pan Paweł.
Ręczna robota
Przeręble najprościej byłoby wyciąć piłą motorową, ale strażnicy parku narodowego nie pozwalają użyć takiego sprzętu, bo hałas może wywołać lawinę, a do tego spaliny. – Wiercimy zwykłym wiertłem, ściągniętym z Rosji, których używają rybacy, jak chcą łowić na jeziorze Bajkał – opowiada Grzegorz Marciniak. – Robimy dziesiątki otworów i potem łączymy je specjalnym dziobakiem. To wielogodzinna praca ręczna, bo żeby przerębel był bezpieczny, robimy trójkąt o bokach 1,20–1,40 m – wyjaśnia nurek.
By podczas nurkowania wytrzymać w zimnej wodzie, wpuszczają powietrze pomiędzy ciało a skafander i to ono izoluje od zimnej wody, która pod lodem ma temperaturę +1ºC. – Na Spitsbergenie woda była zimniejsza, bo słona woda zamarza przy temperaturze ujemnej i wtedy największym problemem nie jest to, że zamarza mózg, bo na głowie jest tylko cienka pianka, tylko że zamarza sprzęt – tłumaczy Grzegorz Marciniak. – Jeżeli się weźmie zbyt szybko oddech, za blisko powierzchni, to automat oddechowy przestaje działać. Wtedy musimy korzystać ze sprzętu ratunkowego partnera – dodaje. Zimą schodzą pod wodę na 15-20 minut, bo potem już sztywnieją palce. – Przy nurkowaniu podlodowym jesteśmy powiązani linami, a u góry są koledzy, którzy nas asekurują. Tu nie ma miejsca na brawurę i obok musi być sprawdzony partner – wyjaśnia.
Dobre oko na Morskie Oko
Ekipa badawcza z Piły w Tatry zaczęła jeździć po to, by poszukać gatunków opisanych sto lat temu przez prof. Jadwigę Wołoszyńską, która odkryła wiele nowych gatunków glonów. – W pierwszej połowie XX w. wystarczyło, że prof. Wołoszyńska narysowała nowy gatunek, jaki zaobserwowała pod mikroskopem, i go opisała. Dziś do publikacji trzeba mieć badania genetyczne i bardzo dobre zdjęcia z drogich mikroskopów – wyjaśnia dr Owsianny. Naukowiec z Piły przekonał się, że prof. Wołoszyńska miała dobre oko i ogromny talent do tej nauki. – Nasze dokładne badania potwierdzają jej odkrycia. Być może są jeszcze inne miejsca na świecie, gdzie te gatunki występują, ale na razie nauka poza Tatrami ich nie wskazała – mówi Owsianny. Jemu przy tej okazji udało się dodatkowo znaleźć w stawach tatrzańskich nowe gatunki, co potwierdziły badania pod mikroskopem świetlnym i elektronowym oraz wyniki badań genetycznych.
Trzy nowe gatunki i dwie odmiany glonów z Tatr opublikowane zostały w ubiegłym roku. Odkryte zostały przez dr. Pawła Owsiannego i naukowców z uniwersytetów w Monachium i Osnabrück. Pan Paweł dwa nowe gatunki nazwał na cześć współpracowników: Parvodinium marciniakii i Parvodinium trawinskii. W ten sposób pilanie przeszli do historii. – To jest uczucie darwinowskie, że odkrywa się coś, czego nikt przed nami prawdopodobnie nie widział, a jeśli nawet, to nie był świadomy, na co patrzy – mówi dr Owsianny.
Gorzkie błędy i lekcje cierpliwości
Zimą zdobycie materiału do badań wymaga sporego wysiłku, ale rekompensują to wyniki. Gorzej, gdy zdarzy się nie dowieźć żywego materiału do laboratorium. – Pamiętam pierwszy pobór próbek z Morskiego Oka, kiedy udało się zobaczyć jeden z gatunków opisanych przez prof. Wołoszyńską, którego dotąd nie udało się drugi raz znaleźć – opowiada dr Owsianny. – Byłem tak pochłonięty pracą, że akurat tej próby nie zakonserwowałem na miejscu, nie podzieliłem jej na pół. Liczyłem na to, że spokojnie dowiozę do laboratorium i przeniosę te organizmy do hodowli. Nie udało się – wspomina. – Mam tylko rysunek, jaki miała Wołoszyńska. Wiem, że ten gatunek jest w Morskim Oku, ale drugi raz nie udało mi się go wyłowić żywego w toni wodnej ani wyhodować z osadów – dodaje naukowiec.
– Góry uczą pokory, tego że można sobie wiele planować i nic z tego może nie wyjść – przyznaje pan Grzegorz. Podczas ostatniej wyprawy naukowej w ubiegłym miesiącu wiercili otwór w Czarnym Stawie na 135 centymetrów. – Prognozy mówiły, że będą dwie godziny okienka pogodowego, a przestało padać tylko na cztery minuty. Wiał silny wiatr i była śnieżyca. Nie udało nam się zrobić przerębla w tych warunkach i zanurkować, więc musieliśmy się zadowolić próbami wody, a nie osadów – wspomina pan Grzegorz.
Podczas wyprawy na Spitsbergen w ubiegłym roku chcieli zobaczyć jak najwięcej miejsc i pobrać różnorodny materiał badawczy z jak największej liczby stanowisk. – Zabraliśmy mnóstwo sprzętu potrzebnego na trudne warunki zimowe, a tam pierwszy raz od stu lat spadły ulewne deszcze – opowiada pan Grzegorz. W związku z tym wielkie masy błota spłynęły z gór i przejrzystość Oceanu Arktycznego była prawie żadna. – Naczytaliśmy się książek, że na początku jest pół metra nieprzezroczystej wody, ale już głębiej powinniśmy mieć widoczność na dziesiątki metrów. Spodziewaliśmy się pięknych widoków gór lodowych, wielorybów – wspomina. – Przebijamy się przez pół metra błota, schodzimy głębiej na 10 metrów i dalej nic nie widać, nawet końca własnej ręki, a do tego potwornie zimna woda – dzieli się wrażeniami Marciniak. Jego kolega, Krzysztof, po kilkudziesięciu latach nurkowania i pracy w straży pożarnej, gdzie wyławiał ludzi i ratował mienie z różnego błota, powiedział, że to było najbardziej ekstremalne nurkowanie w jego życiu.
Z łanią w cztery oczy
W kolejnych miejscach, gdzie dopłynęli jachtem, pobrali próby. A w związku z tym, że panował dzień polarny, nie tracili czasu na sen. – Wychodziliśmy na ląd, oglądaliśmy różne gatunki ptaków, lodowce jak się cofają – wspomina pan Grzegorz. Niedźwiedzi polarnych, których jest na wyspie więcej niż ludzi, na szczęście nie spotkali. W ciągu jedenastu dni 7-osobowy zespół (4 osoby nurkujące) zebrał około 200 prób z ponad 40 stanowisk. Udało się odkryć gatunki, które do tej pory nie były podawane na Spitsbergenie. Reszta jeszcze w opracowaniu w hodowli. – Zobaczymy, co da się uzyskać. Tylko 20 proc. pobranego materiału udaje się utrzymać w hodowli, ale przypuszczam, że coś nowego uda się opisać – informuje dr Owsianny.
Te wyprawy dają im łączność z przyrodą. Grzegorz Marciniak opowiada o sytuacji sprzed roku, kiedy latem po nurkowaniu wyszedł z wody i podeszła do niego łania. – Byłem ubrany w kombinezon i nie pachniałem człowiekiem, tylko osadami z wody. Podeszła więc blisko i dość długo mnie obwąchiwała – wspomina. Mówi, że ryby też się ich nie boją podczas nocnych nurkowań, szczególnie gdy jest zimna woda. – Można podpłynąć z bliska do szczupaka, a nawet delikatnie dotknąć czubka jego pyska. Większość ryb traktuje nas jak inne ryby, nie atakują nas, a my czujemy się częścią tego świata – dodaje.
Jak to się zaczęło?
Dr Paweł Owsianny przygodę z nurkowaniem zaczął osiem lat temu. – Pewnego razu Krzysztof zaproponował mi spacer pod wodą, czyli wspólne nurkowanie na głębokości do 6 m. Nic wtedy nie wiedziałem o nurkowaniu – wspomina pan Paweł. Ale był przekonany, że to nic nowego nie wniesie do jego pracy. – Myślałem: przecież już wszystko wiem, jestem specjalistą w tej dziedzinie. Znam roślinność podwodną i ryby, wiem, jak funkcjonują jeziora – mówi. – Gdy się zanurzyłem, to jakbym dostał obuchem w głowę, nabrałem pokory, bo to zupełnie inaczej wygląda pod wodą – wyjaśnia naukowiec.
Ich małżonki akceptują te ekstremalne wyprawy. – Nasze żony przyzwyczaiły się, że mają trochę szalonych mężów – mówi pan Paweł. – Są wspaniałe, wiele nam wybaczają, a z drugiej strony są ogromnym wsparciem dla nas. Rozumieją, że to jest część naszego życia, dla mnie naukowego, a dla kolegów przede wszystkim pasja – dodaje.
Grzegorz Marciniak na co dzień zarządza w firmie finansowej, a nurkowanie stało się dla niego odskocznią i sposobem na odreagowanie stresów. – Nurkowanie daje mi alibi do wyłączenia telefonu komórkowego, a pod wodą oddech i mózg zwalniają o połowę, więc nie ma miejsca na poboczne myśli. To rewelacyjna forma relaksu, dlatego nurkowanie stało się moją pasją – przyznaje Grzegorz. W taki sposób spędza czas z rodziną, ale także w Stowarzyszeniu HSA, gdzie pomaga osobom niepełnosprawnym uczyć się nurkowania. Wyprawy górskie to dla niego rekolekcje, z których wraca z przemyśleniami i wyważonymi decyzjami.
Paweł Owsianny w swojej pracy naukowej zachwyca się pięknem świata i dostrzega w nim Boga. – Mój kolega mówi, że za dużo wie o bioróżnorodności, żeby wierzyć w Boga. Mnie się nauka nie kłóci z wiarą – mówi pan Paweł. – Jeżeli ktoś ma świadomość, że jest Stwórca, doświadczył tego i pozwolił się Bogu przytulić, to wszystko jest jasne – dodaje. – Mam świadomość wynikającą z wiary, że nic się nie dzieje się bez przyczyny i to pozwala mi nawet w trudnych doświadczeniach zachować spokój i oddawać je Bogu, bo wiem, że mam się z nich czegoś nauczyć, nawet jeżeli teraz nie widzę sensu. Za każdym razem to dla mnie lekcja pokory – przekonuje.