W liście do redakcji „Corriere della sera” emerytowany papież napisał, że w ostatnim okresie słabną jego siły fizyczne i wewnętrznie pielgrzymuje do Domu. Pisany wielką literą Dom wyraźnie sugeruje, że chodzi o niebo i wskazuje na zbliżającą się śmierć. Benedykt XVI pisze również, że wdzięczny jest za to, ile w tym czasie doświadcza miłości i dobroci. Słowa te wybrzmiewają o tyle znacząco, że stosunkowo niedawno, udzielając wywiadu rzeki Peterowi Seewaldowi, podzielił się swoją obawą, że w późnej starości grozi mu upośledzenie i że stanie się ciężarem dla innych. Dodał również, że w pewnej mierze boi się samej śmierci i umierania.
Nie najlepszą kondycję fizyczną papieża Ratzingera, przy nadal niezwykłej jasności umysłu, potwierdził ks. Federico Lombardi w wywiadzie dla telewizji włoskiego episkopatu. – Widać kruchość, która zwiększa się wraz z wiekiem – powiedział 11 lutego, wspominając upływające pięć lat od jego abdykacji. Dodał również, że „siły fizyczne papieża Benedykta słabną”, chociaż „nie cierpi na żadne szczególne choroby”. Te nawet szczątkowe informacje na temat powoli kończącego się życia pierwszego w historii papieża emeryta skłaniają do refleksji nad tym niezwykłym człowiekiem.
Konserwatysta czy postępowiec
Józef Ratzinger nie daje się jasno sklasyfikować ani jako konserwatysta, ani postępowiec. Jest to niemożliwe nie dlatego, że przyjmuje on typową dla niektórych wysokich figur kościelnych postawę dyplomatyczną. W znanym zapisie rozmowy z nim, zatytułowanym Raport o stanie wiary, Vittorio Messori przyznaje, że jako dziennikarz był całkowicie zaskoczony szczerością swojego rozmówcy. Spodziewał się, że nowy prefekt Kongregacji Doktryny Wiary (rozmowa miała miejsce w 1984 r., czyli dwa lata po tej nominacji) będzie lawirował i unikał konkretnych odpowiedzi, że po prostu będzie chciał dobrze wypaść. Młody kardynał nie szukał jednak tzw. środka, żeby wszystkich zadowolić. Odwoływał się jedynie do prawdy, tak jak on ją rozumie i odkrywa, ale przede wszystkim, jaką głosi Kościół. Prawda ważna dla kard. Ratzingera jest zdecydowanie słowem fundamentalnym wielkiego pontyfikatu Benedykta XVI. W jej kontekście papież każe czytać nam zarówno kwestię otwarcia Kościoła na zewnątrz, jak i relacje wewnętrzne. Niestety zaczyna nam jej brakować zarówno w jednym, jak i w drugim.
Oparcie w prawdzie
Miałem przywilej uczestniczenia we Mszy św. rozpoczynającej konklawe, na którym został wybrany Benedykt XVI. Kard. Ratzinger wygłosił wtedy homilię, która okazała się zasadniczym ukierunkowaniem jego późniejszego pontyfikatu. Mówił o dojrzałej wierze, która nie daje się miotać falami nowych idei, podważających jasne rozróżnienie prawdy od fałszu, dobra od zła. Mówił o zagrożeniu dyktaturą relatywizmu, która polega na nieustannym podsycaniu zwątpienia w umysłach współczesnych chrześcijan, jakoby wszystko z tego, co poznali w Kościele nie miało trwałego fundamentu. O twierdzeniach, że w ogóle nie ma jednej prawdy, a wszystko jest względne i zależne od okoliczności. – W Kościele jest oparcie – przekonywał kilka dni przed swoim wyborem kard. Ratzinger. – Jest ono możliwe tylko w przyjaźni z Chrystusem, który prowadzi swój Kościół.
Pamiętam, jakie wrażenie zrobiły na nas, młodych księżach, te słowa. Dawały nadzieję, że Kościół służy jednej prawdzie, nie jesteśmy więc skazani na nieustanną niepewność, płynącą z coraz to nowych odkryć naukowych i poglądów na życie człowieka. To był czas, kiedy rodziło się wiele słusznych skądinąd pytań, chociażby w kontekście psychologii. Za co naprawdę człowiek odpowiada w swoim postępowaniu? Co jest tylko silnym uwarunkowaniem jego woli z powodu złego wychowania i trudnej emocjonalnie przeszłości? Czy można jeszcze mówić o grzechu? Kiedy istnieje osobista odpowiedzialność za jego popełnienie, która wymaga spowiedzi? Mnożące się pytania nie dawały spokoju, niejako podważały fundamenty moralności. Przypomniana wtedy przez kard. Ratzingera prawda o Kościele, który odróżnia prawdę od fałszu w asystencji Ducha Świętego, powinna była być prawdą dla mnie jako księdza zupełnie oczywistą. Wtedy jednak potrzebowałem ją usłyszeć kolejny raz, tym bardziej wypowiedzianą z tak wielkim przekonaniem osobistym kardynała, którego darzyłem dużym zaufaniem. Jestem przekonany, że także dzisiaj to zapewnienie kard. Ratzingera jest w Kościele potrzebne. Potrzebne jest nam, katolikom, większe przekonanie, że służba prawdzie, która dokonuje się w Kościele przy pomocy Ducha Świętego, jest jednym z najważniejszych zadań duszpasterskich w zamęcie współczesności.
Po prostu kochać
Zapewnienie o asystencji Ducha Świętego w Kościele w odkrywaniu prawdy było dla mnie ważne także ze względu na nieustanne spory rozmaitych opcji kościelnych. Zrozumiałem, że wcale nie musimy się przyłączać do jednych albo drugich. Zamiast się szufladkować, wystarczy po prostu kochać Kościół i w tym Kościele razem z innymi szukać prawdy. Nie znaczy to, że kard. Ratzinger sugerował, że nie może być wśród nas różnych poglądów. Nieraz przekonaliśmy się, że jest on teologiem skłonnym do szerokiego dialogu, do wsłuchiwania się w racje innych, do poddawania swoich pewników pod weryfikację opinii innych. Z drugiej jednak strony tamta homilia była nam bardzo potrzebna, aby przywrócić nadzieję, że po różnych sporach i poszukiwaniach (także wewnątrz Kościoła) zawsze wyłania się jakaś jasna droga, po której Kościół idzie i którą chce prowadzić innych. To też znaczy, że przychodzi taki moment, w którym powinniśmy chcieć się zgodzić na wspólnie wypracowane stanowisko – tym bardziej, gdy zyskuje ono poparcie ze strony biskupów, będących w jedności z papieżem lub samego papieża.
Zaufanie w służbie jedności
Co jednak z ową różnorodnością w sprawach drugorzędnych? Co z prawdami, które mają znaczenie dla naszego codziennego życia, a które nie są wciągnięte w kanon prawd nieomylnych? Co z pytaniami o wymagania moralne w małżeństwie i rodzinie w zmieniającym się świecie, co z pytaniami o praktykę życia w dialogu z innymi kulturami i religiami, co wreszcie z chrześcijańskim spojrzeniem na życie społeczne i zmieniające się modele organizacji państw i władz politycznych? Czy również tutaj istnieje jeden fundament, jedna prawda, jedna droga? Odpowiedź nie jest prosta. Spraw tak szczegółowych nie da się ująć w jeden niezmienny schemat, właściwy w każdym czasie. Rozumiał to papież Benedykt XVI, przejmując stery Kościoła w czasach głębokiego relatywizmu prawdy. Jaka była jego propozycja w tym względzie? W rozmowie z Peterem Seewaldem papież emeryt wyznał: „Nie możemy wprawdzie powiedzieć: «Mam prawdę», ale to ona bierze nas w posiadanie, ona nas dotyka, a my próbujemy poddać się jej przewodnictwu”. W ten sposób pokazał drogę wzajemnego zaufania w Kościele, nawet przy różnorodności poglądów. To zaufanie nie jest jednak możliwe tam, gdzie indywidualne opinie są wynoszone ponad innych, ponad Kościół, gdzie brakuje wsłuchania się w siebie nawzajem, a przede wszystkim w Chrystusa, który ustanowił Kościół.
Ta idea przyświecała papieżowi Benedyktowi zawsze, dlatego nigdy nie zaprzestał dialogu z żadnym ze swoich adwersarzy. Nie zamykał się na szczerą rozmowę nawet wobec tych, którym zakazywał publikacji swoich poglądów. Najlepszym przykładem jest Hans Küng, którego zaprosił na spotkanie do Watykanu tuż po objęciu Stolicy Piotrowej. To przecież jemu zabronił wcześniej wykładów teologii katolickiej. Uznał, że nie każda opinia może zyskać poparcie Kościoła i że nie można siać zamętu, twierdząc, że biskupi i papież błądzą – nawet jeśli dotyczy to spraw drugorzędnych. Gdzie ujawnia się nieustanny brak zaufania, tam również nie ma budowania jedności.
Kąsanie i pożeranie
Z brakiem zaufania do siebie Benedykt XVI musiał się zmierzyć chociażby w kontekście zdjęcia ekskomuniki z czterech biskupów, wyświęconych przez schizmatyckiego biskupa Lefebvre’a. Napisał wówczas list do biskupów katolickich, tłumacząc swoją decyzję. Wyraził w nim nie tylko uzasadnienie swojego postępowania, ale podkreślił: „Zasmucił mnie fakt, że także katolicy, którzy winni lepiej rozumieć sytuację, pomyśleli, że muszą mnie z otwartą wrogością zaatakować”. Odnosząc się do narastającego braku zaufania w życiu społecznym napisał: „Niestety owo kąsanie i pożeranie istnieje także dziś w Kościele, jako wyraz źle pojmowanej wolności. Czy może zaskakuje nas, że także my nie jesteśmy lepsi od Galatów? (…) Że ciągle na nowo musimy się uczyć najwyższego priorytetu: miłości?”.
W homilii, którą kard. Ratzinger wygłosił przed konklawe, padły słowa, które w tym kontekście brzmią bardzo wymownie: „W Chrystusie spotykają się prawda i miłość. W miarę zbliżania się do Chrystusa także w naszym życiu prawda i miłość stapiają się ze sobą”. Odnosząc je do powyższego zasmucenia z powodu braku wzajemnego zaufania i szacunku w Kościele można wnioskować, że przyszły papież chciał faktycznie, aby jedność nie wynikała tylko z prawdy, ale także z miłości.
Słudzy nieużyteczni
Pytanie o prawdę u papieża Benedykta zadaję sobie również dlatego, że dziś ten aspekt jego nauczania łatwo jest zapominany. Mamy obecnie do czynienia z silną relatywizacją prawdy także w samym Kościele: zwłaszcza w sprawach, które nie są nieomylne, ale wymagają postawy zaufania wobec autorytetu biskupów i papieża. Niektóre opinie w Kościele, formułowane przez jednostki czy środowiska osób świeckich czy duchownych, urastają do miana równoważnych z decyzjami Watykanu. Nie ma w nich ani pokory wobec prawdy, której nikt z nas w pełni nie posiada, ani miłości, która nakazuje szacunek i zaufanie. I nie chodzi o zamykanie wewnętrznego dialogu w Kościele, a nawet polemiki, ale o inną atmosferę niż ta, z którą mamy do czynienia chociażby w polskiej publicystyce. Grzeszy ona pychą własnych przekonań stawianych ponad Kościół. A w tym względzie jesteśmy chyba daleko od przesłania papieża emeryta, który chciał, abyśmy widzieli siebie jedynie „sługami nieużytecznymi prawdy” – prawdy, którą wspólnie odkrywamy w Kościele.