Przeważały w niej dziewczęta. Jedna z nich należała, zapewne za rodzicami, do Świadków Jehowy. Była jedną z najzdolniejszych uczennic, żywą intelektualnie, atrakcyjną dziewczyną. Żałuję, że straciłem ją z oczu, bo losy wielu swoich dawnych uczniów znam do dziś.
Małgosia była tam, gdzie reszta klasy, z małymi jednak wyjątkami. Jednym z takich wyjątków była klasowa wigilia. Znikała wtedy. O tyle to było ciekawe, że my nie organizowaliśmy wigilii szczególnie przesyconej akcentami religijnymi, choć od roku 1990 odbywała się w szkole katecheza. Było to zwykłe spotkanie, z ciastem i kolędami, traktowanymi jednak bardziej jako rodzinna tradycja niż akt wiary. Mimo to Małgosia uważała, że nie może w niej uczestniczyć, co wszyscy szanowali.
Czy powinniśmy robić te wigilie, bez niej? Mam wrażenie, że ta sytuacja była dla obu stron lekcją tolerancji. Małgosia szanowała przekonania, a może tylko tradycje większości (część młodzieży była religijna, część mniej). Jej koleżanki i koledzy rozumieli jej nieobecność. Czy wisiał nad tym jakiś żal, czyjaś przykrość, poczucie wyobcowania? Nie wydaje mi się, choć być może gdyby ktoś tak sprawę postawił, pojawiłyby się takie pytania. Rzecz w tym, że nikt ich wtedy nie stawiał.
Teraz pojawiają się w formie bardzo agresywnych sprzeciwów wobec religijnych akcentów podczas Bożego Narodzenia. Przeciw szopkom, przeciw obecności księży na wigilii Rady Warszawy, możliwe, że w innych miejscach także. Zachód ćwiczył to wcześniej, choć z różnym skutkiem. We Francji po części wyrugowano religijne akcenty presją administracyjną. Ale już we Włoszech minister spraw zagranicznych Matteo Salvini powiedział ostatnio: Jeśli przeszkadzają ci szopki bożonarodzeniowe, jeśli przeszkadza ci krucyfiks, po prostu wyjedź.
Ja unikam podobnie twardego języka, choć rozumiem irytację ministra w obronie naszych kulturowych korzeni. Unikam też porównań chrześcijaństwa z islamem, który poradziłby sobie, i zresztą radzi, skutecznie z takimi niezadowolonymi. Rzecz w tym, że dlatego właśnie między innymi jesteśmy chrześcijanami, bo Jezus powiedział kiedyś: jeśli ktoś chce od ciebie płaszcza, oddaj mu i szatę. Chce, żebyś z nim poszedł, przejdź jeszcze większą liczbę kroków.
Nie traktuję religii jako ideologii, której trzeba bronić za wszelką cenę. A jednak mam wrażenie absurdu. Jeśli nie będzie szopki, opłatka, kolęd, to po co Boże Narodzenie? Czym ono ma się stać? Jakąś komercyjną formułą, pustą i pozbawioną sensu. Pochwałą konsumpcji? Kupowania? Jedzenia bez umiaru?
Świat nie tylko z choinką i prezentami w te dni, ale także z szopką i opłatkiem jest po prostu lepszy. Dla braci niewierzących może być to tylko tradycja nienacechowana religijnie, ale przecież nikomu niewroga. Nikogo do niczego w dzisiejszych czasach niezmuszająca. W historii małego Jezusa rodzącego się w stajence jest uniwersalny przekaz. On nikogo nie krzywdzi. Tak jak nie krzywdzi nikogo krzyż będący symbolem miłosierdzia. Nie usuwamy go z karetek pogotowia, bo zapowiada gotowość pomocy bliźniemu.
Tak to widzę i wciąż wierzę w rozmowę na ten temat, choć staje się ona coraz trudniejsza. Sam zaś mówię o tym na łamach „Przewodnika Katolickiego”, który nie traktuje katolicyzmu jako politycznego wyznania wiary, a jako zadanie bycia lepszym. Za co jestem wdzięczny. I czego życzę wszystkim, którzy teksty w „Przewodniku”, także moje felietony, czytają.