Logo Przewdonik Katolicki

Kwiaty dla obcych

Monika Białkowska
fot. Kresy-Siberia / Virtual Museum

Nigdy nie oddaliśmy tego dobra, które w czasie II wojny światowej polskie dzieci otrzymały od Nowej Zelandii – kiedy to one były uchodźcami.

Gdy na Kresy wkroczyła Armia Czerwona, tysiące dzieci widziały śmierć swoich rodziców, cierpiały z głodu i zimna, trafiały do obozów pracy. W lipcu 1941 r. gen. Władysław Anders, korzystając z podpisanej przez Stalina amnestii, postanowił ewakuować ze Wschodu Polaków. Rząd Polski w Londynie apelował wówczas do świata o pomoc w znalezieniu tymczasowego schronienia dla cywilów. Jednym z niewielu krajów, które na ten apel zareagowały, była Nowa Zelandia. Przyjęła siedemset polskich sierot z założeniem, że to rozwiązanie na czas wojny – choć szybko okazało się, że w porządku pojałtańskim dzieci nie miały już dokąd wracać.
Można by tu opowiedzieć romantyczna historię, widzianą ich oczami: o pięknych krajobrazach, smacznym jedzeniu i wygodnych łóżkach, w których wreszcie, po przejściach na Syberii i niebezpiecznym rejsie mogły spokojnie się wyspać. Tyle tylko, że tej historii i radości tamtych dzieci i tak nie będziemy potrafili sobie wyobrazić: my, ludzie z bezpiecznego świata, gdy nikt z nas już wojny nie pamięta. Dlatego spróbujmy opowiedzieć ją inaczej. Spróbujmy na przyjeżdżające z daleka dzieci spojrzeć oczami tych, którzy je przyjmowali. Jak świat traktował nas, gdy byliśmy uchodźcami?
 
Serce w firankach
Ich domem stał się dawny tor wyścigowy, potem obóz dla internowanych nieopodal Pahiatua, przy szosie nr 2 na Wyspie Północnej. Właśnie to miejsce rząd Nowej Zelandii postanowił oddać polskim dzieciom i ich opiekunom. „Oddać” oznaczało, że miejsce to będzie kolonią, kierowaną przez samych Polaków. Miejscowy rząd miał jedynie wspierać polskie władze, służyć radą, dostarczać wyżywienia i opiekować się pomieszczeniami i sprzętem. W ten sposób Nowa Zelandia brała na siebie ciężar utrzymania obozu i mieszkających w nich dzieci, nie żądając w zamian żadnej władzy ani nad samym miejscem, ani jego mieszkańcami. Polacy otrzymali przestrzeń i środki do życia. Sposób ich wykorzystania zależał wyłącznie od nich samych. To było dużo: żaden inny kraj nigdy nie zaoferował nam więcej.
W Pahiatua wydarzyło się jednak jeszcze więcej. W ślad za fizyczną pomocą przyszła pomoc serca. Zanim do obozu przyjechały dzieci, miejscowi ludzie zatroszczyli się, by czuły się wśród nich jak w domu. Ochotnicy zajęli się przekształceniem dawnego obozu internowania w miejsce im przyjazne. „Wcześniej było tu zimne, bezbarwne i odrażające miejsce, otoczone drutem kolczastym – wspominał Bill McIvor. – W paru punktach stały wieże wartownicze, pozostałość po obozie internowanych. Każdy mieszkaniem Pahiatua robił, co mógł, żeby zmienić obóz na ciepły przytułek dla dzieci. Harcerze i harcerki oczyścili teren obozu ze śmieci, dorośli zacementowali poniszczone chodniki, inni skopali i powiększyli granice ogrodu. Miejscowi fachowcy odremontowali drewniane budynki, a reszta usunęła kolczaste druty. Baraki zamieniły się w sypialnie dla dzieci. Zbudowano budynki szkolne. Kobiety ścieliły łóżka i zawieszały firanki poszyte z podarowanych materiałów. Nazbierano kwiatów z całej okolicy, żeby każda szafka przy łóżku dziecka miała własny bukiet”.
 
Uszanować obcego
W Pahiatua powstała kaplica, basen, boisko, miejsce do zabaw, przedszkole i szkoła. Każda ulica między barakami miała swoich polskich patronów: Kościuszkę, Mickiewicza, Sikorskiego czy Piłsudskiego. W obozie był polski kapelan, samorząd i harcerstwo. Nowa Zelandia przyjęła polskie dzieci-uchodźców, nie stawiając im żadnych warunków. Umożliwiła im bezpieczny rozwój, asymilację w społeczeństwie, zdobycie wykształcenia. Zapewniała również opiekę miejscowych rodzin, które zabierały polskie dzieci na wakacje. Dlaczego dzieci nie zostały adoptowane? Czy życie w kochającej rodzinie nie byłoby dla nich lepsze niż obóz, przypominający pewnie trochę wielki dom dziecka albo całoroczne kolonie? Odpowiedź jest prosta: dzieci nie chciały być adoptowane i to również władze Nowej Zelandii uszanowały. Same dzieci po latach tłumaczyły, że przejście przez doświadczenie Związku Sowieckiego sprawiło, że bardzo się zżyły i stanowiły jedną rodzinę. Wśród nich było wiele rodzeństw, które nie zgadzały się na rozdzielenie. Przyjaźnili się więc z miejscowymi rodzinami, gościli u nich w domach i tam uczyli się miejscowej kultury, ale na co dzień żyć chcieli razem.
„Nie chcieliśmy upodobnić się do ogółu – wspominał Jerzy Zawada. – Potrzebny był dla nas czas na pogodzenie się z losem. Najważniejsze, przynajmniej w trudnych pierwszych latach, potrzebna była bliskość podobnych nam ludzi dla utrzymania tradycji i nadziei na lepszą przyszłość, bo to dawało nam siły do przetrwania. Czuliśmy konieczność przekazania swej kultury dzieciom, wierząc, że w ten sposób przedłużymy walkę z reżimem, który nas wygnał z rodzinnego kraju. Instynktownie broniliśmy się przez asymilacją, niektórzy może za długo”.
 
Dziwne dzieci
Nawet ci, którzy się przed nią nie bronili, boleśnie przeżywali zderzenie z obcą kulturą: trudniejsze niż dziś, bo przeżywane w świecie bez internetu czy telewizorów. Polskie dzieci nigdy wcześniej nie widziały ciemnoskórego człowieka. Tu na co dzień na ulicach spotkać mogły Maorysów. Wanda Kowalewska ze śmiechem wspominała dzień, kiedy do obozu przyjechała maoryska grupa koncertowa. Dzieci słuchały jej, dopóki zespół nie rozpoczął pokazu tańca wojennego haka, złożonego z agresywnych gestów, groźnych min i ponurych okrzyków. Dziewczynki z wrzaskiem wybiegły wtedy z pomieszczenia i uciekły do swoich sypialni, żeby ukryć się pod kocami i pozostać tak aż do rana.
Fakt, że polskie dzieci nie znały języka angielskiego, przysparzał ich opiekunom, zwłaszcza tym wakacyjnym, wielu problemów. W czasie wojny i kilka lat po jej zakończeniu żywność wciąż była racjonowana, a masło w Nowej Zelandii można było kupić wyłącznie na kartki. Dzieci na co dzień nie myślały o swoim zaopatrzeniu, więc nie rozumiały wagi owych dokumentów. Jednak kiedy przyjeżdżały do wakacyjnych gospodarzy, to właśnie książeczki racji żywnościowych były pierwszą rzeczą, o którą były pytane. Trudno się dziwić: przecież trzeba było jakoś nakarmić polskie sieroty.
„Pani Parker spytała mnie o ration book – wspominał Stanisław Manterys. – Byłem zaskoczony i lekko zdenerwowany, że ona chce ode mnie Russian book. Starałem się wyjaśnić łamaną angielszczyzną i za pomocą rąk, że minęło dopiero kilka lat, jak uciekliśmy ze strasznych rosyjskich obozów przymusowej pracy i nie chcemy mieć więcej z nimi nic wspólnego. Wprawiając mnie w jeszcze większe rozdrażnienie, pani Parker zaczęła przetrząsać moją lichą, tekturową walizkę i wyjęła z niej książeczkę racji żywnościowych, o którą jej chodziło, a która dla mnie nie miała znaczenia. Zaczęły mi przychodzić do głowy chore myśli, że pani Parker używa taktyk rosyjskiej tajnej policji w przeszukiwaniu mojego małego dobytku. Musiała uznać mnie za dziwnego”.
Za „dziwne” uznawali polskie dzieci pewnie i inni: ci, którzy mówili do dzieci w obcym języku głośno i wyraźnie, licząc, że wtedy zostaną zrozumiani. Za dziwną dziewczynkę uznana była również Czesława Krystman, która w ogromny stres wprawiła swoją wakacyjną opiekunkę. Przez kilka tygodni porozumiewała się z nią na migi, bo mała ani z w ząb nie znała angielskiego. Na pożegnania usłyszała od niej wyrecytowane bezbłędnie „dziękuję za wspaniałe wakacje”. Przerażona i zażenowana kobieta uznała, że dziewczynka wcześniej kpiła sobie z niej i udawała: nie uściskała jej i nigdy więcej do siebie nie zaprosiła. Nie wiedziała, że tego jednego zdania nauczyła polskie dzieci nauczycielka angielskiego i kazała powiedzieć je na pożegnanie.
 
Wolałbyś urodzić się tam?
Choć dzieci w Pahiatua przyjęte były serdecznie i same nawet po latach wspominały spędzony tam czas jako najlepszy w życiu, nazywając go rajem, nie wszyscy na ich pobyt reagowali entuzjastycznie. Ministrowie w rządzie premiera Frasera, gorącego zwolennika przyjęcia dzieci, nie do końca podzielali jego poglądy – zwłaszcza te na temat utrzymania polskiej tożsamości dzieci. Zależało im na szybkiej asymilacji dzieci w nowozelandzkim społeczeństwie i ich wynarodowieniu, co zresztą się nie udało. Konflikty wybuchały również w lokalnej społeczności, w której zdarzały się bunty przeciwko dzieciom.
„Sklepikarz protestował przeciw temu, że polskie dzieci dostają czekoladę za darmo, podczas gdy mieszkańcy Pahiatua muszą za nią płacić – wspominał Bill McIvor. – «Do cholery!, ci mali cudzoziemcy dostają prezenty, a ja za to płacę!». Mój ojciec wstał i głosem drżącym ze wzruszenia, powiedział: «Pańskiej wypowiedzi brakuje serca. Gdy pan dzisiaj wróci do domu, niech pan spojrzy na swoje troje dzieci i zapyta sam siebie: czy choć jeden raz w życiu były one głodne?; czy w zimie musiały spać na dworze?; czy patrzyły na członka rodziny konającego z wycieńczenia lub zabitego przez obcego człowieka?; czy zbudziły się któregoś ranka, pełne trwogi, że to ich ostatni dzień na tej ziemi?; czy kiedyś gnębiła pana myśl, że dzieci będą mu odebrane? Każde z tych dzieci pamięta jedno lub więcej z takich przeżyć, które towarzyszyły im przez ostatnich pięć lat i pan ma czelność narzekać, że pańskie dzieci nie dostają tyle czekolady co one! Nim pan zacznie nalegać, ażeby pana wniosek przyjęto pod głosowanie, proszę, niech pan powie tu wszystkim zebranym: wolałby pan, żeby pańskie dzieci porodziły się w Polsce, czy jest pan wdzięczny Bogu, że w Nowej Zelandii?!»”.
 
No kto by nie chciał?
Argumenty wysuwane przeciwko polskim uchodźcom nie zaskakują, bo dobrze je znamy. A może właśnie zaskakują swoją aktualnością? Do jednej z gazet nowozelandzkich w 1947 r. trafił list, podpisany przez „Robotnika”. „Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy zobaczyłem polskie rodziny zamieszkujące wygodne domki jednorodzinne. Zastanawiam się, ilu z nas wie, że dorośli Polacy nie wykonują żadnej pracy na utrzymanie swych rodzin. Proszę mi wierzyć, że posiadają oni rzeczy, których my nigdy nie widzimy, a Nowozelandczycy są zatrudnieni, żeby im gotować i obsługiwać ich! Mam takie odczucie, że coś tu nie tak. W kraju brakuje rąk do pracy, a tu nasi żołnierze powracający z wojny nie mogą znaleźć porządnych mieszkań, już nie mówiąc o utrzymaniu. Premier Fraser, podczas swoich odwiedzin w obozie, wyraził nadzieję, że Polacy czują się tu dobrze i że mogą oni pozostać gośćmi Nowej Zelandii tak długo, jak chcą. No, pytam się was, kto by nie chciał tu pozostać na takich warunkach? Nie trzeba pracować, płacić czynszu, ma się darmowe wyżywienie i opał, czyli wszystkiego pod dostatkiem”.
Na list odpowiadał Urząd Premiera, tłumacząc grzecznie, że dwadzieścia domków nie dorównuje standardem mieszkaniom Nowozelandczyków, a pozwala zachować Polakom pozory normalnego życia rodzinnego po cierpieniach, jakich doświadczyli. Że dorośli płacą za swoje wyżywienie i mieszkanie zarówno w domkach, jak i w barakach. Że wszyscy pracują. Że gotują sobie sami, a jedyny zatrudniony w obozie Nowozelandczyk odpowiada tam za nadzór kuchni i zaopatrzenie. Że dzieci po ukończeniu szkół znajdą pracę w przemyśle i dostarczą Nowej Zelandii tak bardzo jej potrzebnych rąk do pracy.
 
Nosiciele dobra
Polskie dzieci zostały w Nowej Zelandii – tam pracowały i zakładały rodziny, budując tamtejszą Polonię. To, co dla nich było rajem i dało szansę na nowe życie, Nową Zelandię kosztowało. Koszty te liczone były w pieniądzach, ale i w emocjach ludzi, ich zakłopotaniu, wstydzie, nieporozumieniach, często wręcz konfliktach. Czy było warto? Gerald O’Brien, prezes Związku Byłych Parlamentariuszy Nowej Zelandii, tłumaczył: „Dzieci te, wyrwane ze swoich gniazd rodzinnych przez siły totalitarne, obejmujące ówczesną Europę, stały się nosicielami dobra, jakiego najeźdźcy na ich kraj nie przewidzieli. Takie właśnie znaczenie miało dla Nowej Zelandii przybycie tych dzieci z ich dziwnym smutkiem, który przemieniał się stopniowo w radość. Ze spokojem i pokorą ofiarowały nowemu krajowi swój chropowaty dziecięcy charakter, z polską «żywotną iskrą niebiańskiego ognia», przejęły nasze normy życia i we wspaniały sposób przyczyniły się do rozwoju naszego kraju. To wydarzenie pokazało, jakie łaski spływają z ludzkiej życzliwości wobec bliźniego”.
 
Cytaty pochodzą z książki Dwie ojczyzny. Polskie dzieci w Nowej Zelandii. Tułacze wspomnienia pod red. Stanisława Manterysa

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki