Taizé rozpościera się w krajobrazie przepełnionym prostotą. Francuska wioska w pobliżu Lyonu to niskie domy, kościół bez okazałej architektury, kilkaset namiotów, płoty i inne niewysokie zabudowania z drewna i kamienia, wtopione subtelnie w otaczającą je przyrodę. Wszystko to sprawia, że można się od razu zachwycić tym niezwykłym miejscem, pozbawionym zbędnych ozdób, pozłacanych obrazów, świecidełek i gadżetów. A to właśnie piękno niejako objawia pewną fundamentalną prawdę: to nie rzeczy są istotą tego miejsca, ale doświadczenie spotkania przesiąkniętego Miłością.
Taizé wpisane jest w moje życie
Choć byłam tam zaledwie dwa razy. Pierwszą podróż do wioski odbyłam osiem lat temu, będąc studentką Wydziału Teologicznego w Poznaniu. Nie miałam wówczas dużej wiedzy na temat tego miejsca. Nie miałam też pragnienia przyjazdu. Raczej odwrotnie, zmotywowała mnie, tak banalnie, chęć spędzenia czasu z innymi studentami z duszpasterstwa akademickiego. Pierwsze rzeczywiste zaciekawienie pojawiło się wtedy, gdy z jednej strony zaczęłam odczuwać radość ludzi, którzy kiedyś tam już byli i bardzo chcieli wrócić tam właśnie z nami jeszcze raz. To dotyczyło także naszego duszpasterza, który miał w sobie tę pewność, że warto tam jechać mimo odległości. Z drugiej jednak strony, ku mojemu zdziwieniu, wyjazd budził na wydziale pewnego rodzaju niepokój, zwłaszcza wśród niektórych wykładowców i księży, którzy stawiali wprost pytanie, czy rzeczywiście wyjazd do Taizé jest dobrym wyborem dla studentów teologii i to jeszcze w czasie najważniejszych świąt w roku. Pojechaliśmy tam na Święta Wielkanocne. Dzisiaj odpowiedziałabym im za Olivierem Clementem – prawosławnym teologiem – „Nie bójcie się niczego! Taizé nikogo sobie nie przywłaszcza, nie zamierza być Kościołem, jest zaledwie progiem i znakiem Kościoła w perspektywie pojednania. Odkrywa, że możliwe jest chrześcijaństwo w przyjaźni”.
Przypowieść o komunii
Wspólnota Taizé liczy ponad stu braci, są w nich katolicy i chrześcijanie różnych wyznań, pochodzących z 30 różnych krajów. Założona została przez brata Rogera w 1940 r.
Tęsknił on wówczas bardzo za wspólnotą, której codzienność przesiąknięta byłaby trzema podstawowymi rzeczywistościami ewangelicznymi: radością, prostotą i miłosierdziem. Od początku też była dla niego ważna realizacja idei pojednania podzielonych chrześcijan. Bracia utrzymują się wyłącznie z pracy rąk własnych, żyją w prostocie, co sprawia, że najbardziej uniwersalnym środkiem komunikacji jest uśmiech. Przyjmują co tydzień kilka tysięcy osób, głównie młodzież, tworząc codzienność wspólnoty w ten sposób, by każdy – niezależnie od tego, kim jest – czuł tutaj się jak u siebie w domu. Wszystko wypływa tu z pragnienia życia ewangeliczną przypowieścią o jedności – komunii wszystkich ludzi ochrzczonych w Chrystusie. Dlatego też rytm dnia w Taizé wyznaczony jest dla wszystkich trzykrotną modlitwą. Ten widok tysiąca spojrzeń, tysiąca twarzy zebranych na modlitwie w ogromnym Kościele Pojednania zawsze sprawia, że się wzruszam. Oprócz modlitwy wypełnionej ciszą, Pismem Świętym i śpiewem prostymi kanonami w różnych językach, młodzi ludzie mogą uczestniczyć w życiu wspólnoty przez podejmowanie drobnych prac – pomoc przy rozdawaniu posiłków, sprzątaniu, opiece nad dziećmi. Jest też czas na wspólne pogłębianie treści Pisma Świętego i dzielenie się nim w małych grupach. Wspólna troska o miejsce i radość spotkania sprawia, że Taizé staje się domem dla wszystkich ludzi. Na tym właśnie polega najgłębsza ewangelizacja, jak pisał kiedyś ks. Tischner, „żeby pokazać człowiekowi, iż Ten, którego szuka, jest obok niego”. To sprawia, że ludzie chcą tutaj być, że chętnie tworzą życie codzienne wspólnoty swoją pracą i poświęconym czasem, gdyż mają poczucie, że przez spotkania i zwyczajne dzieła rąk własnych tworzą jeden dom, który staje się wspólnym doświadczeniem Miłości.
Dwa obrazy
Z mojego pierwszego pobytu w Taizé zabrałam ze sobą dwie rzeczy. Obraz brata Aloisa – przeora, wybranego przez brata Rogera na swojego następcę, który wychodząc codziennie po wieczornej modlitwie na rozmowę i błogosławieństwo, na widok podchodzącej do niego osoby na wózku inwalidzkim uklęknął i poprosił, by to ona pobłogosławiła jego. Tak wielkiej wiary w to, że Chrystus jest w spotkaniu z drugim człowiekiem, jeszcze nigdy nie widziałam.
Zabrałam też stamtąd obraz Przemka, chłopaka, który w ostatniej chwili zdecydował się na wyjazd z nami, ponieważ potrzebowaliśmy kierowcy. On sam jechał jedynie z przeświadczeniem, że Francja to dobre miejsce, które warto byłoby zwiedzić. Doświadczenie spotkania Boga, jak sam mówi, w takiej bliskości, wzbudziło już w nim tęsknotę za „czymś więcej”, a we mnie samej wzruszenie, że jest Miłość – obecna w nas, która potrafi zmienić wszystko. Od sześciu lat Przemek jest moim mężem.
W tym roku postanowiliśmy wspólnie z zaprzyjaźnioną rodziną wyruszyć na tygodniowy pobyt do Taizé. Oczywiście z naszymi dziećmi: Judytką i Tobiaszem. Sama decyzja o wyjeździe nie była dla nas trudna. Chyba każdy, kto doświadczył jakiegoś piękna, chce, by inni mogli także je odkryć. Od początku wspólnego życia było w nas pragnienie, aby także nasze dzieci mogły przesiąknąć prostotą życia i duchowego piękna tej wspólnoty. Jednak im bardziej podróż się zbliżała, tym więcej rodziła obaw, zwłaszcza tych związanych z dziećmi i sprawami organizacyjnymi.
Prosto, delikatnie, przejmująco
Niezwykłą troskę braci o nasze rodziny poczuliśmy już w momencie zakwaterowania. Pokój przyjęć przepełniony był wolontariuszami, mówiącymi w różnych językach. W spokojny sposób starali się oni wprowadzić nas w miejsce pobytu rodzin, omówić plan dnia i odpowiedzieć na nasze pytania. Wioska, w której jednocześnie może zamieszkać około 60 rodzin z różnych stron świata, mieści się kilkaset metrów od Taizé i nazywana jest Olindą. Stworzenie takiego miejsca, delikatnie oddalonego, sprawiało, że nasze dzieci poczuły się bezpiecznie.
Codzienny rytm życia, podobnie jak w przypadku młodych, wyznaczony był poprzez trzykrotną modlitwę w Kościele Pojednania. To był jedyny czas, w którym szliśmy do Taizé urokliwą, boczną drogą – dzieci najczęściej jechały na rowerach, hulajnogach i wózkach – by wspólnie ze wszystkimi przeżywać spotkanie. Olbrzymi kościół, którego wnętrze jest bardzo proste, nie ma ławek, a podłoga wyłożona jest wykładziną, jedynie delikatnie zdobi prezbiterium oraz tabernakulum. W samym jego środku modlą się bracia. Nie da się ukryć, że dzieci bardzo polubiły tę prostotę, chociażby to, że wspólnie ze wszystkimi mogły usiąść na dywanie, ta bliskość rodziców wydawała się dla nich ważna. Proste kanony powtarzane w różnych językach również zapadały im w pamięć, lubiły brać do ręki książki z kanonami i razem ze wszystkimi naśladować melodię, która była zawsze wprowadzeniem do ciszy i wsłuchaniem w słowo Boże.
Pozostały czas toczył się już tylko w Olindzie, mieszczącej kilka baraków, skromny plac zabaw, boisko i namiot, w którym często odbywały się spotkania. Wypełniony był wspólnymi posiłkami, zabawami, spotkaniami w małych grupach i drobnymi pracami. Rodzice mieli dwugodzinną możliwość wysłuchania rozważań jednego z braci nad słowem Bożym i dyskusji w małych grupach, podczas gdy dzieci spędzały czas na zabawie z wolontariuszami. Resztę dnia przeżywaliśmy wspólnie. Dzieci chętnie angażowały się w niewielkie prace. Największą radość sprawiało im rozdawanie posiłków innym wraz z rodzicami. Wspólnie tworzyły przyjaźnie podczas zabaw i gier.
Taizé jest jednym z tych miejsc, gdzie bariera językowa nie ma znaczenia, gdzie życzliwość, wzajemna serdeczność oraz zaufanie sprawiają, że ludzie nagle potrafią pokazać ukryte w nich piękno przez spojrzenie, a uśmiech paradoksalnie wydaje się wystarczać do powiedzenia drugiemu czegoś o życiu naprawdę ważnego. Cieszę się, że moje dzieci mogły taki świat choć odrobinę odkryć i poczuć, i już wiem, że teraz wspólnie będziemy tęsknić za