Logo Przewdonik Katolicki

Pomógł im duchowy trening

Jacek Borkowicz
fot. RUNGROJ YONGRIT/pap epa

W trakcie akcji ratowniczej w tajlandzkiej jaskini Tham Luang media całego świata zwróciły uwagę na zadziwiający spokój i pogodę ducha młodych piłkarzy. To nie był przypadek. Ważną rolę odegrał trener.

Niedoświadczeni chłopcy, z których najmłodsi mieli po 11 lat, przeżyli 17 dni zamknięci kilka kilometrów w głębi litej skały, z czego dziewięć dni bez jakichkolwiek oznak ratunku z zewnątrz. To poważna próba charakteru nawet dla człowieka dorosłego i zahartowanego życiem. Jednak filmowe relacje z ostatnich dni ich przymusowego pobytu (gdy do jaskini dotarła już ratownicza kamera) pokazały chłopców uśmiechniętych i pogodzonych z losem – mimo widocznych oznak wygłodzenia.
Powszechnie przypisuje się to moralnemu wpływowi ich 25-letniego trenera, który towarzyszył chłopcom w ich jaskiniowej wyprawie. Ekapol Czantauong ofiarnie opiekował się swoimi podopiecznymi, oddając im własne racje jedzenia i picia. Trener mimo młodego wieku jest byłym mnichem buddyjskim; w najtrudniejszych chwilach zamknięcia uczył chłopców medytacji, aby zapomnieli o głodzie i pozbyli się lęku. Ten specyficzny, duchowy trening pomógł im także w ewakuacji z jaskini, dla każdego z nich nie mniej trudnej niż samo uwięzienie.

Pozbądź się pożądań
Przytłaczająca większość mieszkańców Tajlandii to buddyści, a religia ta jest od wieków wiarą narodu Tajów, ostoją ich tożsamości i kultury. Buddyzm przybył tam mniej więcej w tym samym czasie co Tajowie – tyle że ci ostatni wyemigrowali tam z terenu południowych Chin, zaś buddyzm przynieśli ze sobą mnisi od strony Indii. To tam, nad jednym z dopływów Gangesu, pięć wieków przed Chrystusem urodził się hinduski książę Siddharta Gautama, zwany przez swoich wyznawców Buddą, czyli „przebudzonym”. Buddyjskie „przebudzenie” to wynik praktyk ascetycznych, prowadzących do wyzbycia się przez człowieka zarówno złudzeń doczesności, jak i przywiązania do rzeczy ziemskich. Doskonały „przebudzony” osiąga stan nirwany, czyli całkowitego wyzwolenia od ograniczeń świata materii, ale też od wszelkich fascynujących pokus, jakie niesie sfera ducha. Bo celem człowieka „oświeconego” – tak również można tłumaczyć pojęcie „buddha” – jest całkowite wyzbycie się pragnień, które według nauki Gautamy są przyczyną wszelkiego cierpienia.
Ważnym elementem tej duchowej ascezy jest pozbycie się własnego „ja”. Buddyzm głosi, że tożsamość ludzkiej osoby to ułuda, uleganie której sprowadza na człowieka nieszczęścia. W tym miejscu buddyzm mocno rozmija się z chrześcijaństwem, dla którego Bóg i człowiek to osoby, zaś zbawienie jest furtką do osobowego życia wiecznego. Wspólne dla obu religii jest poszanowanie życia i opieka nad słabymi oraz skrzywdzonymi. Buddyzm motywuje to współczuciem, my wolimy mówić o miłosierdziu.

Therawada, czyli siła tradycji
W Tajlandii, podobnie jak w sąsiadujących z nią Mjanmie (Birma), Laosie i Kambodży, a także na Sri Lance, praktykowany jest buddyzm szkoły Therawada. To najstarsza forma buddyzmu, która swego czasu panowała na Półwyspie Indyjskim. Jednak z czasem Indie, ojczyzna Buddy, odwróciły się od tej wiary. Hindusi powrócili do swojej dawnej religii – hinduizmu, który w czasach panowania buddyjskich królów został przytłumiony, jednak nie wygasł. Dziś w państwie indyjskim buddyści stanowią znikomy procent obywateli, pominąwszy regiony graniczące z Tybetem.
Wygasłszy w Indiach, buddyzm paradoksalnie podbił jednak olbrzymie obszary Azji: Chiny, Koreę i Japonię, wreszcie Tybet i Mongolię. Ale buddyzm w tamtych krajach jest religią nieco zmodyfikowaną względem swojego pierwotnego kształtu. Miało na to wpływ włączenie doń pewnych lokalnych, przedbuddyjskich wierzeń, jak również fakt, że święte księgi przepisano tam na języki narodowe.
Inaczej z buddyzmem typu Therawada, co w języku pali znaczy „nauka starszych”. Pali to martwy obecnie język liturgiczny, którym jednak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mówił sam Budda. Można go nazwać łaciną buddyzmu. Posługują się nim do dzisiaj wyznawcy tej religii na Cejlonie i Półwyspie Indochińskim, a więc także w Tajlandii.
Niedługo po śmierci założyciela wspólnoty buddyści – co jest rzeczą zwyczajną w historii religii – podzielili się na odłamy różnie interpretujące naukę zmarłego mistrza. Ci, którzy według własnego przekonania trzymali się wiernie jego nauk, spisali je w księgi, tworząc ortodoksyjny kanon. Tak właśnie powstała Therawada. Jakieś tysiąc lat temu mnisi z Cejlonu (na indyjskim subkontynencie buddyzm już wygasł) przenieśli ją na teren Tajlandii.
Od tej pory Therawada niepodzielnie tam panuje, będąc dla Tajów wyrazem wiary i źródłem tradycji, umacniającej więzi społeczne. W rzeczywistości nie jest to jednak „czysty” buddyzm czasów księcia Gautamy. Zakorzeniona w Indiach Therawada przeniosła do Tajlandii wiele elementów hinduizmu. Również i tajska odmiana buddyzmu nie jest wolna od reliktów miejscowych, przedbuddyjskich wierzeń. Powszechna jest tutaj wiara w „phi”, czyli duchy miejsca, którym nie zaszkodzi złożyć wyrazów szacunku.

Uchodźcy bohaterami
Ocaleni chłopcy, gdy tylko odzyskali siły w szpitalu, udali się do najbliższego buddyjskiego klasztoru. Tam poddano ich ceremonii postrzyżyn i obleczono w białe szaty. Młodzi tajscy piłkarze dostąpili więc czegoś w rodzaju niższych buddyjskich święceń. Był to z ich strony akt dziękczynienia za uratowanie życia. Buddyzm, aczkolwiek wszelkie osobowe istnienie uznaje za ułudę, nie jest  „religią ateistyczną”. Zna pojęcie bogów, a także Najwyższej Istoty – tyle że traktuje te byty jako niepoznawalne, więc niewiele o nich mówi.
Razem z chłopcami postrzyżony został ich trener. W buddyzmie status mnicha nie jest nieusuwalny – można przestać nim być, a potem stać się nim na nowo. Tak właśnie uczynił Ekapol Czantauong.
Tylko jeden z chłopców nie uczestniczył w ceremonii. 14-letni Adul Sam-on jest chrześcijaninem. Podczas akcji ratowniczej jego twarz była najczęściej pokazywana w mediach całego świata. Adul Sam-on jako jedyny z grupy uwięzionych znał angielski, wiadomości, jakie przekazywał za pomocą kamery do działającego przy wejściu do jaskiń międzynarodowego centrum ratowniczego, okazały się bezcenne. Dziś w Tajlandii uważany jest za bohatera, drugiego po Ekapolu Czantauongu.
Co ciekawe, ani Adul Sam-on, ani jego trener nie mają tajlandzkiego obywatelstwa, podobnie jak dwóch innych chłopców. Są uchodźcami z sąsiedniej Mjanmy, której rząd bezlitośnie rozprawia się z małymi narodami, zamieszkującymi górzyste pogranicze Tajlandii. Dziś mówi się, że dzielna czwórka z pewnością szybko obywatelstwa doczeka. Zapewne tak się stanie. Co będzie jednak z ich rodakami, uchodźcami, których prawie trzy miliony koczuje w obozach na północy kraju?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki