Na swoich stanowiskach pracy czuwali lekarze i pielęgniarki, zaś w magazynach spoczywały zapasy lekarstw i narzędzi chirurgicznych. Niebawem do Lasek zaczęto przywozić rannych. Byli to młodzi, czasem kilkunastoletni żołnierze podziemia – rzuceni na pierwszą linię walki. Ich bojowe doświadczenie trwało krótko, czasem zaledwie kilkanaście minut. Rany, jakich doznali, były z reguły bardzo ciężkie. „Nieraz całymi godzinami wystawaliśmy z lekarzem przy tych, którzy nie bali się kul, ale bali się lancetu lekarskiego” – wspominał po latach prymas. „A gdy obcinano im nogi i rzucano do zwykłego dołu w pośpiechu, bo leciały kule, bo szli inni, wtedy zwróciłem się do lekarzy: to są przecież dzieła Boże. Trzeba je szanować”. Komendant szpitala, doktor Cebertowicz, który, bywało, przez trzy dni i noce nie odchodził od stołu operacyjnego, odburknął wtedy kapelanowi: „Nie mamy czasu na poezję”.
Ksiądz Wyszyński zastanawiał się nad tymi słowami. Przecież to nie poezja, to rzeczywistość! Ludzie, którzy umierali na jego oczach, nawet w najcięższych cierpieniach pragnęli godności – chociaż nie zawsze mogli to pragnienie okazać. Dziewiętnastoletni Zdzisio Kotarba, pseudonim „Jurek”, postrzelony w brzuch, „poszedł na front, do Matki Bożej” na rękach kapelana. Janek, szesnastolatek z Wileńszczyzny, który kilkakrotnie ranny leżał trzy dni bez pomocy na linii walki, w ostatnich minutach życia śpiewał pieśni do Panny Świętej. Śmierć tych młodych ludzi wiele nauczyła przyszłego prymasa. „To więcej niż uniwersytet, bo to głębokie zrozumienie bliźniego, czego się na ogół z książek nie nauczy. Szacunku dla człowieka nabywa się nie wtedy, gdy widzi się go w pozycji bohaterskiej, ale gdy widzi się człowieka w udręce”.
Krew
Stefan Wyszyński już jako młody ksiądz nosił w sobie głębokie poczucie nieuchronności ofiary. Jeszcze w seminarium we Włocławku słuchał wykładu ks. Prof. Bogdańskiego, który przepowiadał klerykom: „Przyjdzie czas, gdy przejdziecie przez takie udręki, o jakich człowiek naszego wieku nawet myśleć nie umie. Wielu kapłanom wbijać będą gwoździe w tonsury, wielu z nich przejdzie przez więzienia”. I tak właśnie się stało. Wystarczy spojrzeć na los seminaryjnych kolegów Wyszyńskiego: spośród szesnastu studentów jego rocznika trzynastu trafiło do Dachau. Z obozu wyszło żywymi czterech, z czego tylko jeden bez zrujnowanego zdrowia. Niejednego mogłoby złamać podobne doświadczenie ogołocenia z grona przyjaciół. Stefana Wyszyńskiego uczyniło silniejszym.
We wrześniu 1939 r., wraz z trzema innymi księżmi, zawrócił na Wołyniu ze strumienia uchodźczej fali, aby dotrzeć do domu: „Za nic w świecie nie wyjeżdżamy z Polski. Polska ma przejść przez cierpienia, my musimy być z nią”. Po wielu perypetiach osiadł w zakładzie dla ociemniałych w Laskach, łącząc pracę duszpasterską z obowiązkami wykładowcy na tajnych kompletach i zadaniami oficera podziemnej armii. Jako ksiądz i żołnierz w jednej osobie Stefan Wyszyński był już człowiekiem ukształtowanym i bez wewnętrznych sprzeczności. Wiedział, że jako obywatel zniewolonego narodu nie może uchylić się od walki, ale rozumiał ją jako służbę. Gdy dzień przed wybuchem powstania przyszli do niego młodzi, którzy nie otrzymali żadnego przydziału wojskowego, powiedział im: „Ja bym na waszym miejscu poszedł [do Warszawy], tam giną ludzie”.
Zarówno wtedy, jak i później, już jako prymas Polski, Stefan Wyszyński przekonany był o konieczności ofiary, także tej krwawej, dla osiągnięcia wysokich celów, jakimi są wolność i godność człowieka. W niejednym ze swoich powojennych kazań, których w skupieniu słuchały tysiące ludzi, nawiązywał do walczącej Warszawy. „Najlepsza młodzież obmyła krwią swoją bruki tego miasta. Tak się miłuje! Nie ma miłości bez ofiary”. Jednak ogrom wojennego cierpienia, jaki spotkał Polaków, skłonił go jednocześnie do przekonania, iż trzeba robić wszystko, aby podobna hekatomba już się w naszych dziejach nie powtórzyła – przynajmniej za życia pokoleń, które pamiętają lata 1939–1945. „Polska zbyt wiele utraciła krwi w czasie okupacji hitlerowskiej, by mogła sobie obecnie pozwolić na dalszy jej upływ. Z wojny wyszliśmy tak okaleczeni, że ledwie zdolni do życia”.
Ta postawa kierowała nim w najciemniejszych latach stalinizmu, kiedy to odważnie broniąc praw Kościoła, był przeciwny zbrojnej walce z komunistami. Podobnie patrzył na polski los w dniach Października 1956, a także w ostatnich latach życia (1980–1981), w czasach bezkrwawego polskiego „powstania”, które powołało do życia „Solidarność”.
Miłość
W trakcie wspomnianego już spotkania w przeddzień wybuchu powstania, ks. Wyszyński, namawiając młodzież do włączenia się do walki, zwrócił się specjalnie do dziewcząt: „Wy nie strzelajcie, jesteście po to, żeby nieść życie. Tam najbardziej potrzebna będzie modlitwa”.
W szpitalu w Laskach pomagał w urządzeniu izby dla kobiet, które uciekając z płonącego Żoliborza w ostatnim stadium ciąży, rodziły dzieci po drodze. „Zbieraliśmy je na polach jak gruszki spadające z drzew” – wspominał prymas.
Siostry franciszkanki z Lasek do dziś opowiadają historię, jak to kapelan Wyszyński przyniósł do kaplicy nadpalony skrawek karty z książki, która przepadła wraz z jedną z warszawskich bibliotek, zaś wiatr uniósł jej resztkę na skraj Puszczy Kampinoskiej. „Nic droższego nie mogła nam przysłać ginąca stolica. To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata”. Na skrawku papieru widniały dwa słowa: „Będziesz miłował”.
„Najwyższym prawem ziemi nie jest nienawiść, nie jest walka klas czy walka narodów, ale miłość Boga” – mówił Stefan Wyszyński w kazaniu na dzień Zesłania Ducha Świętego w roku 1943, w samym środku piętrzących się okrucieństw okupacji. „Gdybyśmy się chcieli rządzić nienawiścią, począwszy od tego najmniejszego uczucia nienawiści dla bliźniego, a skończywszy na tej mobilizacji nienawiści, która tworzy wszystkie fronty na tej nieszczęsnej ziemi, zniszczylibyśmy wszystko i pogrążyli w niebycie”. Te słowa z upływem lat wcale się nie zestarzały – przeciwnie, stale zyskują na aktualności.