Zaczyna się od drobnej słownej zaczepki. W czasie spotkania z przyjaciółmi czy też niedzielnego obiadu u teściów ktoś zaczyna drażliwy dla nas temat. Początkowo próbujemy go ignorować, ale w pewnym momencie nie wytrzymujemy. Wchodzimy w dyskusję, a z każdą kolejną ripostą jej temperatura rośnie. Wreszcie obiad się kończy, jednak dysputa nadal toczy się w naszej głowie, a jej temperatura spada zdecydowanie wolniej, niż się podnosiła. Po kilku godzinach, już na chłodno analizując sytuację, myślimy: o co w tym wszystkim chodziło? Zupełnie niepotrzebnie dałem się sprowokować.
Obiecujemy sobie wówczas, że następnym razem będziemy mądrzejsi i nie zaangażujemy się w dyskusję. Wieczorem jednak siadamy przed komputerem, otwieramy Facebooka i widzimy, że w internecie ktoś znów nie ma racji. Zamiast odpocząć przed kolejnym dniem, spędzamy wieczór na śledzeniu rozwijającego się w dziesiątki komentarzy wątku. Idziemy spać z telefonem w ręku i już z głową na poduszce dopisujemy swoje trzy grosze. A kilka godzin później, chwilę po przebudzeniu, sprawdzamy, czy nasz rozmówca zrozumiał swój błąd. Niestety, najczęściej nie rozumie i ponownie cały nasz wysiłek okazuje się daremny… A my znów pytamy: po co mi to było? I potem być może: co zrobić, by nie tracić czasu i nerwów na angażowanie się w takie dyskusje?
Czy to na pewno prowokacja?
Początek silnych emocji w podobnych dyskusjach często ma miejsce wtedy, gdy interpretujemy cudze zachowanie jako coś, co jest wymierzone w nas. Szwagrowi chodzi o to, by nas sprowokować i dobrze wiemy, że nadepnął nam na odcisk celowo, właśnie po to, by nam zaleźć za skórę. Tymczasem jednak w większości przypadków wcale nie chodzi o nas, ale o zaspokojenie własnych potrzeb tego, kto kieruje zaczepkę w naszą stronę. Jak to możliwe? Marshall Rosenberg, twórca idei Porozumienia bez Przemocy, mówił, że niezależnie od tego, co robimy i mówimy, zawsze zmierzamy do zaspokojenia swoich potrzeb. Z naszej perspektywy to dość proste: wyrzucamy dzieciom, że nie wykonują swoich domowych obowiązków nie dlatego, by się ich czepiać, ale ponieważ zależy nam na porządku, bo w bałaganie nie potrafimy wypocząć. Narzekamy na szefa nie dlatego, że osobiście nam coś w nim nie pasuje, ale dlatego, że czegoś nam brakuje w pracy: nie satysfakcjonują nas zarobki, atmosfera albo nie czujemy się szanowani.
Jednak gdy przychodzi do oceny zachowania innych, mamy dalej poczucie, że chodzi o nas, a nie o nich. Uważamy, że to na nas się ktoś uwziął, nas obrał za cel docinków, czy też że nas ciągle ocenia. Tymczasem tak naprawdę chodzi o niego. Można w takim razie zapytać, o co chodzi wspomnianemu szwagrowi, który ciągle wraca do trudnego dla nas tematu i nas „prowokuje”. Co jemu to daje? Jaką potrzebę w ten sposób realizuje?
Mnie osobiście to pytanie wiele dało, gdy zastanowiłem się nad tym, dlaczego mój czteroletni syn zaczyna rozrabiać, kiedy rozmawiam z kimś dłużej przez telefon – po prostu wie, że w ten sposób zwróci moją uwagę.
Co nam może dać wiedza lub przypuszczenie na temat tego, dlaczego ktoś nas „prowokuje”? Przede wszystkim sprawi, że sami będziemy się lepiej czuli. W końcu inaczej nam się rozmawia z kimś, kto nas atakuje, a inaczej z kimś, kto woła o naszą uwagę. Jeśli odkryjemy potrzebę tej drugiej osoby, będziemy patrzeć na nią z zupełnie innej perspektywy.
Lęki ukryte za agresją
Nawet jeśli uda nam się spojrzeć na sytuację z drugiej strony i uzmysłowić sobie, co stoi za postępowaniem „prowokatora”, pozostaje jeszcze pytanie, jak zareagować na „zaczepkę”. Często bywa tak, że w wypowiedziach nie tyle irytuje nas sama treść, ile forma. I warto w dyskusjach jedno od drugiego oddzielać, zaznaczając nasz brak akceptacji dla używanego sposobu. Można to zrobić, parafrazując wypowiedź w taki sposób, by mała dla nas akceptowalną formę, odnieść się do parafrazy, a następnie wyrazić swój sprzeciw wobec zastosowanej formy.
Jeśli z kolei spotykamy się ze słowną agresją bezpośrednio skierowaną w naszą stronę, warto od razu postawić granicę i powiedzieć, że nie zgadzamy się na taką formę dialogu. Następnie dopytać, co się kryje za tą agresją. Często będzie to strach i poczucie zagrożenia jakichś własnych wartości lub czułych miejsc. Jeśli ktoś nie potrafi mówić o swoich uczuciach, zwłaszcza tych trudnych w doświadczaniu, to często będzie je ujawniał właśnie poprzez agresję. Warto wtedy takiej osobie dać bezpieczną przestrzeń do wyrażenia obaw czy trosk. Jednak by to zrobić, trzeba być świadomym własnych uczuć i emocji, a zwłaszcza – swojego lęku.
Co z praktyką?
W teorii brzmi to pięknie, a czy da się to zastosować w praktyce? Jestem przekonany, że choć nie jest to łatwe, jednak jest możliwe. Wspaniały przykład można było zobaczyć pod koniec zeszłego roku na Twitterze. Sarah Silverman, amerykańska artystka, przygotowująca właśnie telewizyjny program satyryczny, została obrażona przez jednego z użytkowników Twittera. Zamiast zignorować tę wypowiedź lub odpowiedzieć z równą agresją przyjrzała się publikacjom swojego rozmówcy na portalu. Była w stanie za chamskim tekstem zobaczyć ból człowieka, dla którego agresja była jedynym dostępnym sposobem radzenia sobie z doświadczeniem molestowania seksualnego i problemem zdrowotnymi – pękniętych dysków w kręgosłupie. Silverman usłyszała głębiej, wyciągając jednocześnie pomocną dłoń i zachęcając swoich fanów, by wsparli Jeremy’ego. Sama zaoferowała pokrycie kosztów leczenia. Jeremy przyznał potem, że „kiedyś był miłym i pomocnym człowiekiem, ale zbyt wiele trudnych doświadczeń sprawiło, że stał się pełen goryczy i nienawiści”. Doświadczenie bezinteresownej pomocy kogoś, kto był w stanie zobaczyć to, co było ponad atakiem i prowokacją sprawiło, że sam zaczął wspierać innych.