Logo Przewdonik Katolicki

Polski film nie umie opowiadać o Polsce

Wiesław Kot
FOT.POLFILM/EAST NEWS

W naszej historii gęsto jest od scen, postaci, konfliktów, które aż proszą się o pióro pracowitego scenarzysty. Ale polskie kino ma z tym problem. Dlaczego? Przyczyny są dwie.

Powstaje kolejny film o Marii Curie-Skłodowskiej, ale nakręcą go na Węgrzech. Naszą uczoną zagra Rosamund Pike znana z filmów o Bondzie. Za chwilę zobaczymy na ekranach kolejną wersję opowieści o buncie więźniów obozu zagłady w Sobiborze, ale wyprodukowali ją Rosjanie. Kręcimy film o bohaterskich lotnikach z Dywizjonu 303, ale Anglicy też. Niedawno oglądaliśmy olśniewającą historię, jak to polscy dyrektorzy ogrodu zoologicznego uratowali żydowskie dzieci, które przemycono z warszawskiego getta. Ale film był po angielsku, plenery z czeskiej Pragi, a obsada amerykańska. A przecież to same rdzennie polskie tematy. Ciśnie się więc pytanie, dlaczego tak łatwo pozwalamy odbierać sobie „historyczną narrację”? A potem dziwimy się, że twórcy z szerokiego świata nie respektują naszego polskiego punktu widzenia, naszej wrażliwości.
 
Film nic nie musi
Przyczyny nasuwają się dwie. Pierwsza to ciśnienie typu „ideolo”. Otóż tzw. pamięć branży filmowej jest u nas taka, że film zawsze u nas kogoś lub coś załatwiał. Więc teraz też powinien. W nieodległym przecież PRL-u kino ciągle działało pod przymusem i zastępczo. Ilustrowało historię, jak ją wykładano w szkole, wspomagało bieżącą publicystykę. I bywało chłopcem na posyłki kolejnych ekip u władzy.  A ta i tak wiecznie bywała niezadowolona. Wystarczy przypomnieć, że pierwszy nasz powojenny film, Zakazane piosenki, miał aż trzy premiery, ponieważ za każdym razem okazywał się za mało nasycony propagandą. Czasami udawało się władze przechytrzyć. W Popiele i diamencie (1958) ekipa gomułkowska widziała partyzanta z AK, który ginie „na śmietniku historii”. A publiczność – że wreszcie ktoś się upomniał o, jak byśmy powiedzieli dziś, „żołnierzy wyklętych”. Więc i dzisiejsi twórcy czują podświadomą potrzebę, by filmem coś odfajkować, raz na zawsze pokazać, jak to było naprawdę. Andrzej Wajda daje skróconą historię kłamstwa katyńskiego (Katyń, 2007), Władysław Pasikowski próbuje ustalić, jak to jest z tym polskim antysemityzmem (Pokłosie, 2012), Wojciech Smarzowski wizualizuje mord wołyński (Wołyń, 2016), Marcin Krzyształowicz rozprawia się mitami o „leśnych” z czasów okupacji (Obława, 2012). Każdy łudzi się, że jego wizja zwycięży, położy kres sporom, że będzie ostateczna. A tu – klops! Mało, że filmy niewiele wyjaśniają, to wywołują spory, połajanki i awantury. Cóż, czas najwyższy zrozumieć, że to nie rok 1960, kiedy to na osobiste zlecenie towarzysza Wiesława kręcą Krzyżaków. I to jest ostateczna wersja okoliczności bitwy pod Grunwaldem. Bo drugich Krzyżaków się nie nakręci, a i to tych nakręconych napisze się tylko tyle, ile pozwoli cenzor. Więc – niech kino przestanie wyręczać wszystkich dookoła. Nie jest podręcznikiem do historii ani referatem na posiedzenie komitetu politycznego tej czy innej partii. Jest dziełem sztuki. Niech czerpie z materii polskiego życia jak najwięcej, ale niech nas już nie poucza, niech nie ilustruje, nie wyjaśnia jak opóźnionemu w rozwoju. Niech nas cieszy bezinteresowną urodą naszej historii i codzienności.
Byle nie nudno, byle z talentem.
 
Pora przysiąść fałdów
Właśnie! Film – jak każdy rodzaj sztuki – to szczypta talentu i kilogramy harówy. Talent trafia się rzadko i nigdy nie wiadomo, kiedy się objawi. Ale pracować może każdy i zawsze. Pocić się nad kartką, aż w scenariuszu uwyraźnią się postacie, które widza obejdą. Intryga, która wciągnie, zwroty akcji, które każą przerwać żucie gumy, konflikt interesów, który pochłonie, dialog, który  pozwoli się zapamiętać. To wszystko da się zrobić, nawet gdy talent nie tak całkiem brylantowy, wystarczy przysiąść fałdów. A my – nie! My – mówiąc w uproszczeniu – kręcimy brudnopisy, półgotowce, szkice. Nie wiemy, co to akcja, suspens, kick off. Nie mamy respektu dla żelaznych praw gatunku filmowego, nie uczymy się rzemiosła. Nasz obłędny kult natchnienia każe reżyserowi przede wszystkim włączać kamerę – w przekonaniu, że kolejne Osiem i pół nakręci się samo. A kiedy arcydzieło „się nie nakręciło”, twórca bywa rozczarowany i nie rozumie, jak mogło do tego dojść.
 
Wystarczy opowiadać
A przecież tylko w naszej nowszej historii aż gęsto od scen, postaci, konfliktów, które proszą się wręcz o pióro pracowitego scenarzysty. Choćby z życia ikonicznych postaci naszego sportu. Myślmy o nich tak, jak myśli film: obrazami, scenami. Tu nawet nie trzeba kombinować, kalkulować – wystarczy opowiadać. Biegacz Janusz Kusociński, złoty medalista olimpijski z Los Angeles, w sierpniu 1939 r. staje przed komisją wojskową. I słyszy wyrok: przeciążone stawy, będzie opóźniał marsz. Kategoria D, niezdolny do służby. On, najszybszy człowiek na planecie, będzie opóźniał marsz! Ale trudno, sam się postarał o karabin, bronił stolicy na barykadach. Nie wiedział, że od dawna figuruje na listach polskich patriotów przeznaczonych do zgładzenia. Nie minie rok, a rozstrzelają go w Palmirach.
Irena Kirszenstein-Szewińska, skromna zawodniczka Polonii Warszawa, nie dawała się prosić: ścigała się zarówno na prowincjonalnych bieżniach za „uścisk dłoni prezesa”, jak i na najsłynniejszych stadionach, gdzie biła światowe rekordy szybkości. Aż nadeszła ta nieszczęsna olimpiada w Meksyku jesienią 1968 r. W trakcie biegu sztafetowego mistrzyni zdarzyło się upuścić pałeczkę. Polki straciły szansę na zwycięstwo. Przypadek? Krajowa prasa, rozjuszona po fali marcowego szczucia, nie mogła tego tak zostawić. Sypią się sugestie: a może nasza mistrzyni specjalnie tę pałeczkę upuściła, żeby zamknąć drogę do sławy młodszym koleżankom? A może chodzi o coś zupełnie innego? Wszak Kirszenstein to nie jest polskie nazwisko, może pani Irena wolałaby występować w barwach Izraela? W takim razie – droga wolna!
Weźmy muzyków. Nasz najwybitniejszy jazzman, Krzysztof Komeda. Kiedy w kraju osiągnął już wszystko, padła bajeczna propozycja. Po skomponowaniu kołysanki do filmu Romana Polańskiego Rosemary’s Baby (1968) (najczęściej odtwarzany utwór z szaf grających Ameryki) wytwórnia Paramount Pictures proponuje mu stały angaż. Kontrakt opiewa na muzykę do trzech filmów rocznie. Otwiera się wielka kariera. Ale o Krzysztofa upomina się ta biedna, zapijaczona Polska, z której dopiero co się wyrwał. Polska ma postać pisarza Marka Hłaski, który odmówił stworzenia dialogów do serialu w największej amerykańskiej telewizji, bo nie będzie przecież rozmieniał swego talentu na drobne. Teraz spędza całe noce w podejrzanych spelunkach, nad ranem z pijackiego snu budzi go przejeżdżająca ulicą śmieciarka. Wyrzuca kolejną pustą kartkę do kosza i rozpoczyna kolejny straceńczy dzień. Któregoś wieczora polewa Krzysztofowi whisky, szeroko, z polskim gestem. Idą na nocny spacer, w kalifornijskie wykroty. Wystarczyło, że Krzysztofowi noga się omsknęła, runął. Nie wybudził się już ze śpiączki. Podobnie jak sam Hłasko w niecały rok później, gdy w pokoju hotelowym przedawkował leki i alkohol.
Kończy się sen o zawojowaniu światowego kina, światowej literatury. A dla nas kończy się sen o filmie na temat jeszcze jednego barwnego polskiego losu. Kończy się, zanim się w ogóle zaczął…

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki