Pierwsza opowieść wychodzi od rodzinnej sielanki. Lee, młody dziennikarz „Chicago Tribune”, odbiera właśnie prestiżową nagrodę branżową. U jego boku żona w zaawansowanej ciąży i śliczna córeczka. Pod miastem uroczy domek, z którego dojeżdża drogim sportowym wozem. Lee za chwilę wyda pierwszą książkę. Jest przekonany, że cały dotychczasowy dorobek życiowy zawdzięcza wyłącznie sobie. No, może jeszcze kilku pomyślnym zbiegom okoliczności. Bo taki zdolny, zaradny i pilny młody człowiek zasługuje przecież na drobne podarki od losu. I właśnie wtedy w rodzinę uderza grom. Absurdalny i banalny: ich córeczka podczas rodzinnego obiadu w restauracji omal nie zakrztusiła się na śmierć nitką makaronu. Całe szczęście, że na miejscu była zawodowa pielęgniarka. No właśnie – szczęście? Otóż nie – pielęgniarka nie wierzy w takie przypadki. Mówi spokojnie, lecz z pełnym przekonaniem: „To nie przypadek. To Jezus”.
Między Sierotką Marysią i Czerwonym Kapturkiem
Od chwili, kiedy z ekranu padło słowo „Jezus”, zaczyna się druga opowieść. Bo to imię jest tu zupełnie nie na miejscu. Brzmi tak, jak by ktoś nagle zaklął albo powiedział coś wyjątkowo głupiego na imieninach u cioci. W trzeźwym, uporządkowanym świecie redaktora i jego żony Jezus to figura ze starożytnych podań, równie nierealna jak Zeus czy Prometeusz. Tak też tłumaczą córeczce: Jezus to jeszcze jedna postać z bajek na dobranoc. Ulokowana gdzieś między Sierotką Marysią i Czerwonym Kapturkiem. Nie żeby mieli coś przeciw niemu, skąd! Jezus po prostu nie mieści się w ich świecie, on ich nie dotyczy. Jeżeli o nim wspominają, to tak jak się w rozmowie rzuca dwa zdania o Buddzie czy pladze szarańczy w Ekwadorze. To są rzeczy tak odległe, że właściwie ich nie ma.
Ale pominąć to imię, skoro już padło, tak całkiem też nie można. Opowieść trzecia: dziennikarz i jego żona to nie ignoranci, z tych, co to jak czegoś nie pojmują, to udają, że tego nie ma. Nie! To ludzie intelektualnie dociekliwi, uczciwi wobec własnego sumienia. Zjawisko o nazwie „Jezus” muszą teraz jakoś wpasować w swój racjonalistyczny świat. Uznają tylko to, co potwierdza nauka. A przyjmowanie za prawdę opowieści o kimś, kto chadzał po wodzie, zmieniał wodę w wino, a zwłaszcza że zmartwychwstał, po prostu obrażałoby ich rozum. Więc historia z pielęgniarką i jej Jezusem zostaje zakwalifikowana jako anegdota, którą opowie się raz i drugi na rodzinnym przyjęciu.
Uwaga – zaczyna się opowieść czwarta! Bo Jezus nie pozwala o sobie zapomnieć. Więc żona dziennikarza raz po raz wraca do niego w rozmowach z pielęgniarką-wybawicielką, która wywołała temat. Pielęgniarka jest osobą wierzącą, ale nieinwazyjną. Nie nawraca, nie próbuje pani redaktorowej przekonywać. Tylko jeżeli mówi o Jezusie, to tak jak o osobie równie realnej, co mąż czy kolega z pracy. Jezus po prostu jest. I koniec. Pojmuje się go tak, jak ryba pojmuje wodę, a ptak powietrze. Gdyby ptak miał wytłumaczyć, jak to się dzieje, że on lata, miałby z tym kosmiczne trudności. Ptak po prostu macha skrzydłami – i już. Tak samo człowiek wierzący pojmuje Boga.
Droga do prawdy wiedzie przez fakty
Właśnie – wierzący! Leslie takie „ptasie” podejście do Boga przychodzi coraz łatwiej. Ale jej mężowi wręcz przeciwnie. Tu startuje opowieść piąta. Nie po to Lee jest zaprzysięgłym racjonalistą, żeby w coś wierzyć. Nie wierzy w tysiączne gusła i zabobony, więc dlaczego nagle miałby robić wyjątek dla jakiegoś Jezusa? Że jego żona zapadła na jakąś manię? Trudno, jest w ciąży, kobieca psychika może być wówczas rozchwiana. Pewnie jej to z czasem przejdzie. Lee nie będzie żonie robił karczemnych awantur o tego całego Jezusa, choć raz po raz nie wytrzymuje. Ostatecznie to, że w ich małżeństwo wkradł się jakiś Jezus jako „ten trzeci”, to jest jakiś powód, żeby się zdenerwować. No więc on tego Jezusa załatwi. Bez pośpiechu, metodycznie i raz na zawsze. A wtedy jego oczadziała żona wróci do równowagi i – do niego.
Do pracy pan redaktor przystępuje skrupulatnie i metodycznie. Odtąd biegnie opowieść szósta. Od razu bierze byka za rogi. Kamieniem węgielnym tego chrześcijańskiego zabobonu jest przekaz o zmartwychwstaniu Jezusa? Więc on wykaże – czarno na białym – iż żadnego zmartwychwstania nie było. Trzeba tylko zebrać dowody i przedłożyć tym wszystkim zbajerowanym i zmąconym umysłom, z jego własną żoną na czele. To nie powinno być trudne. Lee w swej praktyce dziennikarskiej robił podobne rzeczy setki razy. Ostatecznie przez całe życie powtarzał: „Droga do prawdy wiedzie przez fakty. Fakty są naszą bronią przeciw zabobonom, ignorancji i tyranii”. Na ścianie w jego redakcji wisi ogromny napis: „Jeżeli twoja matka mówi ci, że cię kocha, nie wierz jej. Sprawdź”.
Co innego jednak rozgryźć jedną czy drugą aferę kryminalną, a co innego znaleźć twarde dowody w sprawie mężczyzny sprzed dwóch tysięcy lat. Na to redaktor jest za krótki. Tyle że przecież są eksperci na tym świecie. Nie jacyś tam „fachowcy z kruchty”, lecz ogólnie uznawane autorytety i to te z najwyższej półki. No dobrze, świadkowie widzieli Jezusa. A czy to rzadko się zdarza, że ludzie widzą coś, czego nie ma? Przecież zbiorowa hipnoza czy halucynacja to nic niezwykłego. Ale pani profesor od psychologii (ciągle świetna Faye Dunaway) kontruje: „To że pięćset osób miało w podobnym czasie, w różnych miejscach to samo widzenie, byłoby większym cudem niż samo zmartwychwstanie”.
W porządku, przyjmijmy, że świadkowie rzeczywiście widzieli Jezusa. Ale wytłumaczenie tego faktu może być całkiem proste: Jezus najzwyczajniej nie umarł na krzyżu. Przeżył. Takie rzeczy się zdarzają. Profesor, autorytet w zakresie medycyny sądowej, jest przeciwnego zdania: „Już po biczowaniu Jezus był w stanie krytycznym, choćby z upływu krwi. Najlepszy dowód, że upadał pod ciężarem krzyża”. Profesor zaciąga redaktora przed plansze anatomiczne i tłumaczy, dlaczego Jezus musiał umrzeć przez uduszenie i że płyny organiczne z przebitego boku to potwierdzają. A poza wszystkim rzymscy żołnierze znali się na swej robocie.
W porządku, Boże, wygrałeś
I tu zaczyna się kolejna, siódma opowieść. Założenie, iż zmartwychwstanie Jezusa to opowieść baśniowa, legło w gruzach. Dziennikarz stara się pozostać intelektualnie uczciwy do końca, więc – mimo że czuje się upokorzony, przyznaje: „All right, Boże, wygrałeś. Wierzę”. Tylko, czy czasownik „wierzę” jest tu najbardziej odpowiedni? Dziennikarz, któremu nauka dostarczyła niezbitych dowodów na zmartwychwstanie Jezusa, nie powinien już mówić, że wierzy. Powinien powiedzieć: Wiem, że Jezus zmartwychwstał. To ważne rozróżnienie. Zresztą wykłada mu to nie kto inny jak własna żona. Bo co innego przyjąć do wiadomości, że Jezus zmartwychwstał, a całkiem co innego – przyjąć Go do swego serca. Ale redaktor jest wewnętrznie uczciwy, przy tym metodyczny, więc spróbuje także przyjąć...
Ale historia się na tym nie kończy. Bo jest jeszcze wątek ósmy, otwarty. Szefowie redaktora poganiali go bez przerwy: „Idź za faktami, zamykaj temat, pisz tekst!”. A teraz ani myślą drukować rzetelnego materiału, w którym ich czołowy dziennikarz śledczy wykazał krok po kroku, że zmartwychwstanie Jezusa to równie pewny fakt historyczny jak – powiedzmy – zesłanie Napoleona na Wyspę Świętej Heleny. Dlaczego? Bo jeszcze obraziliby się racjonalistycznie nastawieni czytelnicy gazety.
Tak: przyjąć Jezusa do wiadomości i przyjąć go do serca to dwie całkiem różne sprawy. Więc ostatnia część opowieści startuje w momencie, gdy na sali kinowej po seansie zapalają się światła. Uczciwy intelektualnie widz też musi sobie powiedzieć: Przyjąłem Jezusa do wiadomości. I co dalej?
Sprawa Chrystusa, reż. Jon Gunn 2017