Tekst powstał: jego leitmotovem jest wątek prawdy w życiu tego męczennika.
Dla mnie nie była to wyprawa w przeszłość za pośrednictwem źródeł. Pod koniec 1982 r. poszedłem na Mszę za ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. Potem przychodziłem tam co miesiąc. Byłem studentem pierwszego roku i jak wielu Polaków szukałem w Polsce stanu wojennego wspólnoty. Tę ks. Jerzy zapewniał wraz ze wspaniałym proboszczem ks. Teofilem Boguckim. To oni tworzyli barwne, naładowane emocjami spektakle, pełne poezji recytowanej przez znanych aktorów, muzyki, nastroju. Zarazem niewielu mówiło tak otwarcie o represjach i krytykowało tak odważnie ówczesną władzę. To akurat dobrze oddaje film Rafała Wieczyńskiego Popiełuszko. Wolność jest w nas.
Równocześnie jest to dla mnie wspomnienie podwójnie niepokojące. Już podczas pierwszej Mszy uderzył mnie upór nieznanego wówczas mi kapłana. Przestrzegał zgromadzone, niemieszczące się w kościele tłumy, aby po Mszy św. nie formować pochodu, nie wznosić antyrządowych okrzyków. Aby wracać spokojnie do domów, pośród wypatrujących incydentu milicyjnych patroli. Podrażniło mnie to, gniewnego dwudziestolatka. Zwłaszcza twarde słowa, że kto będzie takie okrzyki wznosił, okaże się prowokatorem. Doskonale znałem niektórych ludzi z wcześniejszych manifestacji. Oni nie zawsze stosowali się do zaleceń księdza, ale przecież nie z powodu swojej podwójnej roli. Dochodziło do szamotanin, drobnych starć z milicją. Miałem okazję to widzieć, bo jako mieszkaniec Pragi Południe podróżowałem daleko.
Pamiętam, jak z oburzeniem opowiadałem o owym żądaniu duchownego kolegom ze studiów. Nawet wyraziłem się o nieznanym mi ks. Jerzym brzydkim słowem. Z jednej strony my młodzi chcieliśmy jeśli nie rewolucji, to jej namiastki. Na dokładkę literalnie ks. Popiełuszko racji nie miał, nazywając prowokatorami ludzi działających pod wpływem emocji. Ba, nadawałem całej sytuacji sens daleko szerszy. Wydawało mi się, że organizatorzy Mszy za Ojczyznę realizują jakąś generalną kościelną strategię. Odciągają nas od „prawdziwej rewolucji”. Zapewniają, z udziałem znanych aktorów, narodowe bałamucenie, o którym tak sugestywnie pisał Wyspiański.
A jednak nie odszedłem stamtąd. Wracałem na Żoliborz. I przebyłem z ks. Jerzym całą drogę, aż do jego męczeńskiej śmierci. Stałem przed bramą, kiedy jesienią 1984 r. ogłaszano komunikat o znalezieniu jego zwłok w Wiśle. Razem z kolegami pilnowałem w ramach specjalnej straży porządku na jego pogrzebie i potem lata całe w tej samej straży chroniłem jego grobu przed domniemanymi wrogami. Choć kiedy żył, nie zamieniłem z nim ani słowa.
Można odbyć wielką debatę nad sensem takich czy innych zachowań poszczególnych duchownych i całego Kościoła w tamtych czasach. Jedno jest pewne. Ks. Popiełuszko opowiadając o „prowokatorach”, chciał nas chronić. I nie realizował niczyich dyrektyw czy strategii. Mówił zawsze: „Tak tak. Nie nie”, bez dodatkowych znaczeń.
Swój tekst w „Teologii Politycznej” poświęciłem temu „Tak tak. Nie nie”. Tu napiszę jedno: jak łatwo się pomylić. Dla dwudziestolatka w takich czasach popędliwe oceny nie są może kompromitujące, a jednak się wstydzę. A kto dziś, nie raz, nie dwa, popełnia w Polsce takie błędy? Czy – w różnym stopniu – nie my wszyscy?