– Chcę być fair wobec historii i ludzi, którzy tu kiedyś mieszkali – mówi. – Staram się tworzyć mosty między Szczecinem niemieckim a Szczecinem polskim. Marek Łuczak jest policjantem i doktorem historii, autorem ponad 40 książek o historii Pomorza i ochronie zabytków. Przeszłość interesowała go zawsze. U dziadków przeglądał książki o dziełach sztuki. Z rodzicami zwiedzał krzyżackie zamki i odwiedzał ciocię, która była dyrektorką zamku w Malborku. Potem jego wykształcenie i pasja połączyły się z pracą zawodową. W Komendzie Wojewódzkiej Policji w Szczecinie szukano człowieka, który miałby wiedzę o przestępstwach przeciw zabytkom. Dzielnicowy Marek Łuczak miał już na koncie książki o historii dzielnic Szczecina: był idealny na to miejsce.
Szczecin uciekał przed Stettinem
– Szczecin był przed stolicą Pomorza metropolią z potężnymi zakładami przemysłowymi – tłumaczy dr Łuczak. – Tutejsza stocznia Vulcan wyprodukowała pięć z dwunastu na świecie czterokominowców, czyli okrętów takich jak Titanic. Miasto skutecznie rozwaliła wojna. Zakłady przemysłowe przestawiły się na produkcję wojenną. W Policach, dziesięć kilometrów na północ od Szczecina, była fabryka benzyny syntetycznej, zaopatrująca jedną czwartą Niemiec, więc będąca ważnym celem bombardowań. Cały północny pas nadodrzański: stocznie, huta, cementownia, zakłady chemiczne, port, wszystko zostało zniszczone. Podziwiam pierwszego powojennego prezydenta miasta, Piotra Zarembę, który odbudował to miasto. Ja bym nie wiedział, w co ręce włożyć. To, czego nie zniszczyły bomby aliantów, Polacy rozebrali po wojnie. To z punktu widzenia historyka czarna karta w historii miasta.
– Byłem niedawno na Śląsku – wspomina Marek Łuczak. – Tam w każdym miasteczku jest rynek, ratusz, kamieniczki. Tędy prowadziła prosta droga na Berlin. Wojsko, które wyzwoliło Kołobrzeg, przeszło jak niszcząca fala. Do tego dołożyło się bezmyślne podejście do historii w pierwszych latach po wojnie. Chodziło o to, by zaprzeczyć niemieckości Szczecina. W miejscu dzisiejszej Opery stał Konzerthaus, dzieło architekta Franza Schwechtena. Bomba przebiła tylko główną salę, można go było odbudować. Tymczasem w latach 60. rozebrano go, a cegłę wysłano na odbudowę Warszawy. To samo stało się z budynkiem teatru i całym Starym Miastem. Zamiast o „kamienicy Loitzów” mówiło się o „kamienicy Łoziców”. Książęta pomorscy w świadomości wielu funkcjonowali jako mówiący po polsku. Szczecin bardzo mocno uciekał od swojej niemieckiej historii. Zarządzeniem prezydenta Zaremby w 1945 r. usunięto w mieście wszystkie niemieckie napisy, łącznie ze skuwaniem ich z budynków czy pomników.
Poniemieckie bez wartości
Gdy po zakończeniu wojny Szczecin spod administracji niemieckiej przeszedł pod administrację polską, w krótkim czasie niemal całkowicie wymieniła się ludność miasta. Tu nikt nie znajduje na strychu domu pamiątek po pradziadkach. Nikt nie ma tu grobów swoich pradziadków.
– Polacy trafiali do Szczecina najpierw jako robotnicy przymusowi, część z nich została po wojnie. Reszta to ludność napływowa. Przywożono tu całe wsie z Kresów i lokowano w kolejnych dzielnicach. W jednej z kronik parafialnych zapisano, że przyjechali z takiej a takiej wsi i że przywieźli ze sobą dzwon z tamtejszego kościoła… To była duża mieszanka ludzi, nie zawsze mieszkających wcześniej w miastach – mówi dr Łuczak. – Zdarzało się, że rozbierali jakiś kościół czy poniemiecki urząd, żeby zbudować sobie obórkę. I tak działo się nie tylko w Szczecinie, ale w całej okolicy. W samej tylko gminie Kołbaskowo z piętnastu gotyckich kościołów do dziś dotrwało kilka, ale tylko jeden został zniszczony w czasie działań wojennych. Resztę rozebrali ludzie… Kościoły traktowane były jako coś „poniemieckiego”, bez duchowej wartości. Przypuszczam, że nie były rzadkością sytuacje, gdy ktoś przyjeżdżał do proboszcza i mówił: „Proszę księdza, księdzu cieknie dach, ja mam marki, a ksiądz ma rzeźby, które ja bym chciał”. To były zabytki poniemieckie, więc się je po prostu oddawało i nikogo to wtedy nie dziwiło. W katalogu zaginionych zabytków z dwóch powiatów mamy około stu obiektów, z których tylko czterdzieści zostało skradzionych. Reszta zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach.
Wymiana skarbów
„Niewyjaśnione okoliczności” bywają różne. Ktoś komuś coś sprzedał. Ktoś uznał, że to niepotrzebne. – Pisałem kiedyś o dworze w Klęskowie i rozmawiałem z człowiekiem, który w nim mieszkał – wspomina Marek Łuczak. – Pytałem go o bibliotekę. Powiedział, że owszem, były książki, ale było zimno, więc użyli ich jako opału. Komu by się chciało iść do lasu, skoro leżą niemieckie książki, a nikt nie zna niemieckiego? W ten sposób spalone zostały świetne, XVIII-wieczne wydania… W tym dworze były też piękne okute kufry – służyły jako siedzisko dla kur w kurniku, zanim się rozpadły.
Osiedleńcy z Kresów przywozili do Szczecina trochę własnych skarbów. Czasem to był parafialny dzwon, który wieźli tysiące kilometrów, czasem wota, sztandary, kielichy albo mszały, do dziś znajdujące się w miejscowych kościołach. Uciekający Niemcy mieli mniej czasu. Zabierali tylko to, co najcenniejsze, głównie złoto. Porcelanę, sztućce czy rodzinne pamiątki ukrywali w garnkach czy beczkach i zakopywali. Do dziś się zdarza, że przyjeżdża ktoś z Niemiec i pyta, czy może kopać na podwórku pod konkretnym drzewem, bo dziadek tak mu polecił. I nikogo to specjalnie nie dziwi, i nikt nie zabrania. Większe transporty kosztowności i zabytków, ukrywane przez Niemców w okolicznych posiadłościach, przejmowali wchodzący na Pomorze Rosjanie. – Oni wywozili, co się dało. Na dobre malarstwo znaleźli u siebie odpowiednie miejsce, ale już na przykład gotyckie rzeźby są obce ich kulturze. Mogli nie mieć nawet koncepcji, co z nimi zrobić. A zabrać musieli, bo takie były polecenia z Moskwy. Poskładali je pewnie do jakichś magazynów i zwyczajnie mogły się już rozpaść – opowiada Marek Łuczak.
Fair wobec historii
– Wyznaję zasadę, że powinniśmy być fair wobec historii i wobec ludzi, którzy tu kiedyś mieszkali – mówi mówi mój rozmówca. – Tego samego oczekiwałbym na przykład od mieszkańców Lwowa czy Wilna, miast, w których polska przeszłość jest niezaprzeczalna. Dlatego staram się dbać o tę kulturę, budować mosty między niemieckim Stettinem a polskim Szczecinem. Zrobiliśmy tu dużo, odbudowaliśmy miasto z gruzów, ale nie mamy prawa zakłamywać historii. Nawet Rosjanie, którzy przeinaczeń w swojej historii mają wiele, nigdy nie ukrywali niemieckiej przeszłości Królewca, nigdy nie były dla nich problemem niemieckie napisy, nawet katedrę zwyczajowo nazywają po niemiecku, „der Dom”. Podobnie Wielkopolska nie ma problemu z niemieckimi śladami w swojej przeszłości. Tu było inaczej. Nie żyliśmy nigdy razem, nie mieliśmy wspólnych, delikatnych przejść. Było jedno, mocne przecięcie historii w 1945 r. I jego skutki wciąż są widoczne.
Zaginione, ukryte
Uczciwość wobec historii oznacza również jej dokumentowanie i odnajdywanie zaginionych zabytków, niezależnie od tego, do kogo kiedyś należały. Policja szuka na aukcjach, na wystawach, wśród ludzi.
– Z Krępcewa pod Stargardem zniknęły dwie rzeźby z 1608 r., przedstawiające szlachcica Joachima von Wedel i jego żonę Kordulę z córeczką – wspomina Marek Łuczak. – W tym samym czasie część przedmiotów z kościoła oddano do konserwacji. Nikt nie zwrócił uwagi na zniknięcie rzeźb, ludzie byli przekonani, że one również są u konserwatora. Proboszcza nikt nie spytał, a że kościół był filialny, sam proboszcz też nie zwrócił uwagi. Rzeźby udało się znaleźć w Niemczech. Wystąpiliśmy do MSW z prośbą o zwrot rzeźb na drodze restytucji.
Utrudnieniem w odzyskiwaniu zabytków są różnice w prawodawstwie polskim i niemieckim. W Polsce, jeśli rzecz pochodzi z kradzieży, bezwzględnie musi wrócić do właściciela – nawet jeśli ktoś kupił ją w dobrej wierze. W Niemczech zakup w dobrej wierze jest uważany za skuteczny, dlatego trudno jest odzyskać coś, co kupione zostało u złodzieja.
Największymi policyjnymi zagadkami są zabytki, o których wiadomo, że zostały ukryte. – W 1945 r. schowano wyposażenie ze szczecińskiej katedry św. Jakuba – mówi dr Łuczak. – Mówimy tu o ogromnym, 23-metrowym ołtarzu, o zabytkowych organach, o obrazach. Z katedry w Kamieniu Pomorskim ewakuowano skarbiec kamieński. To taki nasz lokalny „złoty pociąg”, w którym były zabytki sakralne, zbierane przez Niemców: kadzielnica z Bizancjum, romańskie relikwiarze, wykonany przez wikingów relikwiarz św. Korduli. To wszystko zostało w 1945 r. ewakuowane, transport wyruszył na Wolin, co się z nim dalej stało – nie wiadomo. Nigdzie nie ma śladu po tych przedmiotach. Zaginione zabytki szczegółowo opisywane są w specjalnych katalogach. Katalogi polskich strat wojennych dostępne są również w internecie. Każda kolejna publikacja zwiększa szanse na to, że ktoś coś zauważy, przypomni sobie, rozpozna. – Nie robiłbym tego, gdybym nie wierzył, że uda się te rzeczy odzyskać – przekonuje Marek Łuczak.
Nie będziemy darować
Szczeciński policjant ma na swoim koncie niejedno zwycięstwo. Czasem są to sukcesy spektakularne, jak odnalezienie w szczecińskim bunkrze aż trzystu ukrytych obrazów, w tym zaginionej litografii Czajkowskiego z muzeum w Katowicach.
– Głośna była sprawa barokowych płyt nagrobnych z kościoła w Stepnicy – wspomina. – Udało nam się odnaleźć dwie z nich, służyły komuś jako podłoga w kurniku.
Na liście marzeń Marka Łuczaka znajdują się dwie gotyckie rzeźby z kościoła w Jarszewie, skradzione w 2007 r. – To ciekawe, że protestanci zwykle niszczyli gotyckie przedmioty, które nie pasowały do ich duchowości i wystroju kościołów. Jeśli coś zostawiali, to musiało być naprawdę wyjątkowe. Jeśli przetrwały mimo tylu zmian, to teraz współcześnie ktoś ma nas z nich ograbiać? Tego nie będziemy darować! Będę tych figur szukać. Liczę na to, że nawet jeśli jakiś kolekcjoner je kupił i uda mu się to utrzymać w tajemnicy, to po jego śmierci rodzina coś będzie musiała z nimi zrobić. Wtedy do nas będzie należało tylko udowodnić, że to jest to, czego szukamy.
Kto kradnie? Najczęściej kradzieże dokonywane są na zamówienie kolekcjonerów. – Amator nie wiedziałby, co zrobić z zabytkowym kielichem albo rzeźbą. Kolekcjonerów też trzeba znać – tłumaczy Marek Łuczak. – Najłatwiej jest z obrazami, łatwo jest je przerobić i sprzedać. Jeśli ktoś ma na przykład Wjazd Jezusa do Jerozolimy, może go pociąć tak, żeby został sam widok miasta: i już ma gotowy XVII-wieczny pejzażyk ze świątynią Salomona. Bardzo trudno jest nam wtedy taki obraz zidentyfikować. Ale zdarzają się kolekcjonerzy bardziej oryginalni. Znaleźliśmy kiedyś człowieka, który kolekcjonował zabytkowe nagrobki, miał ich na swojej posesji około dwudziestu. Myślę, że nikomu się tym nie chwalił, sprawiała mu przyjemność sama świadomość ich posiadania.
Przełom św. Wojciecha
Zdaniem mojego rozmówcy kościołów przez kradzieżami całkowicie zabezpieczyć się nie da. – To są miejsca otwarte dla wiernych, nie muzea. My staramy się tylko najlepiej jak można zabezpieczyć znajdujące się w nich zabytki, ochronić świątynie przed włamaniami i katalogować cenne przedmioty, tak by w wypadku kradzieży wszyscy wiedzieli, czego szukać.
Kościół i policja mają świadomość, że są w tej kwestii partnerami. – Kiedyś tematy kradzieży w kościołach były przez milicję lekceważone – przyznaje Marek Łuczak. – Kiedy wracam do spraw z lat 80. często okazuje się, że w ogóle nie ma żadnych akt. Ksiądz na milicję nie szedł, bo wiadomo, że tam się nie chodziło, parafianie szukali na własną rękę. A nawet jeśli poszedł, mógł usłyszeć: „zajmiemy się tym” – a po jego wyjściu milicjant wyrzucał notatkę do kosza. Nie odpowiadam za tamte czasy, ale znam i rozumiem tamte realia. Przełomem w tych kościelno-milicyjnych relacjach stała się tak naprawdę głośna sprawa kradzieży relikwiarza św. Wojciecha z katedry w Gnieźnie. Wtedy obie strony zauważyły, jak ważna jest współpraca w tej kwestii.