Kiedyś na Twoim profilu facebookowym zobaczyłem zdjęcie, na którym widać Ciebie w towarzystwie bardzo starej kobiety. Z kontekstu wynikało, że to nie Twoja babcia, ale z pewnością wyjątkowa osoba.
– Tak, to była Zareef, która według jej bliskich ma 116 lat, choć te lata są chyba inaczej liczone, bo jej syn ma 44 lata i piątkę małych dzieci. Kiedy bojownicy ISIS wkroczyli do Sindżaru (północny Irak), zrozumieli, że ich jedyną szansą jest ucieczka. Syn wziął ją na plecy i razem z rodziną uciekli w góry. Potem ich tułaczka trwała półtora roku, aż utknęli w Grecji, gdy w lutym 2016 r. została zamknięta granica z Macedonią. Zareef wymaga stałej opieki rodziny, straciła wzrok, trzeba ją karmić. Nocy nie przesypia, bo cierpi na bezsenność i kolejno woła członków rodziny, by jej towarzyszyli.
Dlaczego groziła im śmierć z rąk ISIS?
– Jazydzi to niewielka, bardzo hermetyczna grupa wyznawców religii, która jest zlepkiem elementów chrześcijaństwa, judaizmu, islamu i wierzeń ludowych. Wierzą m.in. w to, że zbuntowany anioł tak bardzo żałował swojej winy, że własnymi łzami ugasił ogień piekielny. Bojownicy Państwa Islamskiego uznają jazydów za wyznawców Szatana i starają się wykorzystać zawieruchę wojenną do wymordowania ich. Szacuje się, że około 3,5 tys. kobiet wciąż jest przetrzymywanych w niewoli. O ich sytuacji dużo dowiedzieliśmy się dzięki Nadii Mourad i Lamii Aji Bashar, niedawnym laureatkom Nagrody Sacharowa.
Zareef i jej rodzinę poznałaś podczas pobytu w obozie dla uchodźców w Seres, nieopodal Salonik. Jakie były reakcje Twoich znajomych i bliskich na Twoją chęć wyjazdu tam?
– Czasem były bardzo negatywne, wręcz agresywne, po których długo nie mogłam się pozbierać, jednak zdecydowana większość bardzo mnie wspierała, wiele osób pytało, co sami mogą zrobić, aby pomóc. Poczułam, jak dobrych mam przyjaciół i jak wiele dobra jest w ludziach. Na temat uchodźców reagujemy agresją, bo jest w nas strach przed obcymi. Niezbyt pomocne są też media, które często zniekształcają prawdę na ich temat. Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, jak ważne jest, aby mówić o tym głośno, aby ten strach przełamywać. Ja miałam ten przywilej, tę łaskę, by tam być, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy może sobie na to pozwolić.
W nich pewnie też jest strach
– W obozie w Idomeni poznałam dwóch Afgańczyków, którym udało się przedostać do Austrii. Wcześniej podejmowali siedem prób przekroczenia granicy, które skończyły się ciężkimi pobiciami przez macedońską policję i wywiezieniem na teren Grecji. Teraz, już w Austrii, po godzinach opiekuje się nimi 50-letnia pracowniczka wiedeńskiej Caritas. W weekendy zaprasza ich do domu. Jednemu z nich opłaciła spotkania z psychoterapeutą. Wszyscy uchodźcy, których poznałam, przeszli przez piekło wojny i wszyscy oni wiedzą, jak niebezpieczna i ryzykowna jest podróż do Europy. Jest w nich strach, jednak pragnienie życia jest większe.
Każdy wyjazd tam, szczególnie bez przygotowania, trzeba odchorować.
– Pierwszy powrót stamtąd był szczególnie trudny. Byłam w Idomeni, obozie na północy Grecji, przy granicy z Macedonią [władze Grecji zamknęły go pod koniec maja 2016 r., a mieszkańców rozdzielono do innych obozów i ośrodków – przyp. red.]. To było szokujące, dramatyczne przeżycie. Warunki życia jego mieszkańców były fatalne – 15 tys. osób w zupełnie przemoczonych namiotach, bez butów, tonących w błocie. Nigdy już nie zapomnę tych zimnych deszczowych nocy, gdy do namiotów roznosiliśmy suche ubrania, a cały obóz rozbrzmiewał kaszlem i płaczem dzieci. W Idomeni spotkałam ludzi najróżniejszych stanów – od profesorów, naukowców czy lekarzy po zwykłych ludzi, głównie z Syrii. Wszyscy w równym stopniu zaskoczeni wojną, nikt nie był gotowy na kilkuletnią tułaczkę.
Jazydzi to zdaje się lud żyjący głównie z roli?
– Zgadza się. W niemal każdym namiocie z Seres ich mieszkańcy z ogromną tęsknotą w głosie opowiadali mi o prostym, acz słodkim życiu na ich wsi. Oni będą chcieli tam wrócić, jeżeli tylko sytuacja polityczna się ustabilizuje. Niewielu z nich ma wykształcenie – starsze pokolenia nie znają alfabetu – ale są gotowi do dużych poświęceń, by wykształcić swoje dzieci. Nawet jeśli mają piątkę dzieci, jak w przypadku mojego znajomego, który został pielęgniarzem. Jego matka, Kurti, przychodziła na prowadzone przeze mnie zajęcia, ale każdą próbę nauczenia jej liter alfabetu łacińskiego z rozbrajającym uśmiechem wskazywała głowę, mówiąc: „finish”. Na te zajęcia przychodziły tłumy dorosłych, którzy po raz pierwszy w życiu otrzymali możliwość edukacji. Ich zapał i determinacja były jednym z największych wzruszeń mojej codzienności w obozie.
Jak w tej sytuacji odnajdują się Grecy?
– Wielu z nich angażuje się w pomoc. Obóz w Idomeni był otwarty – każdy chętny mógł przyjechać i w jakiś sposób pomóc. To sprzyjało integracji z lokalną społecznością, sprzyjało wzajemnemu poznaniu. Dziś jest to niemożliwe, bo wstęp na teren obozów mają wyłącznie członkowie organizacji pomocowych. W Salonikach spotkałam grupę Greków, którzy starają się wspierać uchodźców, wynajmując im własne mieszkania bądź poręczając przy wynajmie cudzych. W ten sposób rodzinie, którą poznałam w Idomeni, miesiąc temu udało się wynająć pokój. Jeszcze zanim przenieśli się do mieszkania, gościli mnie w swoim namiocie w obozie w Sindos. Mama, piątka dzieci i ja na doczepkę. Było tam jedno polowe łóżko, które mi odstąpili, i nie było mowy, żebym spała z nimi na twardej podłodze. Gotowali dla mnie najlepsze posiłki i wiem, że wydawali na nie swoje ostatnie pieniądze. Dla nich gość jest naprawdę świętością.
Takich rodzin poznałaś więcej?
– Zarówno w Idomeni, jak i w Seres trudno było przejść obok namiotu, nie będąc zaproszonym na herbatę lub posiłek. Niejeden raz specjalnie rozpalali ognisko, aby móc mnie czymś nakarmić. Niewiele posiadali, posiłki były zwykle bardzo proste, często były to same chwasty, ale tym wszystkim chcieli się dzielić z innymi. Tak na przykład było u mojej przyjaciółki Sewe, z którą bez znajomości języka przegadałyśmy przy herbacie wiele godzin. Dotarła do Grecji z dwoma synami i pięcioma córkami, z których najstarsza była niepełnosprawna.
Co się stało z jej mężem?
– Czeka na azyl w Niemczech.
Zostawił żonę i siódemkę dzieci?
– Tak. Podróż z Turcji do Europy jest bardzo kosztowna. Tej dziewięcioosobowej rodziny nie było na nią stać. Wierzyli, że jeśli ojciec pierwszy dotrze do Niemiec, łatwiej będzie mu sprowadzić później rodzinę. Jednak od półtora roku są rozdzieleni i coraz mniej w nich nadziei na rychłe zjednoczenie. Gdy 3 sierpnia 2014 r. bojownicy ISIS wkroczyli do ich wioski, schronili się w górach i tułali się tam ponad tydzień, ukrywając przed bojownikami ISIS. Uciekali w piekącym słońcu bez wody i pożywienia. Uratowała ich ogromna ludzka solidarność. Karmiące matki oddawały pokarm nawet cudzym dzieciom do piątego roku życia, by te się nie odwodniły. To było wstrząsające przeżycie szczególnie dla dzieci, w pamięci których do dziś wracają obrazy tamtych dni. Mówiły one o ponad stu ciałach bez głów, leżących wzdłuż drogi, które mijali, uciekając. Potem przez iracki Kurdystan i Syrię udało im się dotrzeć do Turcji, skąd także musieli po roku uciekać, bo jako Kurdowie nie czuli się tam bezpiecznie. Dzieci miały za sobą wiele nieprzespanych nocy – ze strachu przed ISIS i z zimna (w nocy w greckim obozie często było -5 stopni, a namiot nie stanowił żadnej ochrony).
Jacy są jazydzi, których spotkałaś w Seres?
– Kiedy nagrywaliśmy rozmowy z nimi, wszyscy dookoła płakali, słuchając ich opowieści. Jednak jest w nich jakaś niezwykła moc, która każe im trwać mimo wszystkich okropności, jakich doświadczyli. Płaczą, by po chwili znów śmiać się z wdzięczności za to, że nadal żyją, choć w sierpniu 2014 r. ocaleli z ludobójstwa. W tym wszystkim mają w sobie ogromną radość, którą czerpią z codzienności, emanują ciepłem, miłością, życzliwością.
Jakie nastroje panują obecnie wśród uchodźców?
– Narasta frustracja i przygnębienie. Są świadomi, że marnują swoje życie, że wiele dzieci od pięciu lat nie chodzi do szkoły. Nie wiedzą, jak długo będą oczekiwać w obozach na rozwój wydarzeń, ale mówi się, że nawet trzy, cztery lata. Tylko nieliczni zapraszani są na wywiad przeprowadzany przez ONZ, który jest pierwszym krokiem do otrzymania azylu.
Czy jadąc tam jesienią, wiedziałaś, kiedy wrócisz?
– Chciałam wrócić przed Bożym Narodzeniem, ale długość pobytu uzależniałam od tego, jak będzie on przebiegał. Pożegnanie z jazydami trwało pół dnia, w każdym namiocie musiałam coś zjeść albo przynajmniej wypić herbatę, każdy chciał mi coś podarować na pamiątkę.
Ci, którzy nic nie mają, dają prezenty?
– Uzbierałam kilkanaście butelek płynu przeciw komarom, który oni dostali w ramach darów latem, a teraz nie był im potrzebny. Od jednej dziewczyny dostałam buty zimowe, a od dzieci tradycyjne naszyjniki. Była to wigilia św. Mikołaja. Tego dnia w liturgii słowa przeczytałam „skacz i wykrzykuj z radości”. Po raz kolejny słowo Boże realizowało się tak konkretnie.
Utrzymujecie kontakt?
– Tak, dziennie odbieram około dziesięciu telefonów. Podczas pobytu w Seres nauczyłam się kilkudziesięciu słów po kurdyjsku, co pozwala na prostą komunikację. Już wiem, że wkrótce pojadę tam po raz kolejny, by spędzić z nimi więcej czasu. Oni bardzo doceniali rozmowy i obecność. Że mieszkańcom Europy ich los nie jest obojętny.
Co my, Polacy, możemy dla nich zrobić?
– Dużym krokiem każdego z nas z osobna będzie zmiana myślenia czy sposobu wypowiedzi. Jeżeli rozmawiając ze znajomymi czy odpowiadając ankieterom badającym opinię publiczną, powiemy przynajmniej, że ich nie nienawidzimy, a może nawet, że chcielibyśmy dać im szansę, chcielibyśmy ich poznać, to politycy zaczną działać tak, jak chce naród. Warto w tej sprawie napisać list do rządzących, by wyrazić oczekiwanie bardziej stanowczych działań w kierunku zapewnienia uchodźcom humanitarnych warunków życia.
Ważna też jest pomoc materialna. Każdy z nas ma w domu koce, buty, ubrania, których już nie używa. Warto poszukać instytucji, które przekażą je uchodźcom. Albo przekazywać ofiary pieniężne pracującym w obozach organizacjom – wykonują one przepiękną pracę.
Rozmawiając z Tobą, zaczynam rozumieć, że zamieszki na wielu bałkańskich granicach czy w Calais miały głębszą przyczynę.
– Wielu z nich było doprowadzonych do skrajności. Trudno nam samym powiedzieć, jak my byśmy się zachowali bez jedzenia, żyjąc w wielkim strachu i niepewności, w poczuciu osaczenia, napotykając na agresywną reakcję policji czy wojska.
Czy coś się w Tobie zmieniło po powrocie z kolejnego okresu wolontariatu w Grecji?
– To był zupełnie niezwykły rok dla mnie. Jechałam do Grecji z myślą, że mogę podzielić się z innymi tym, co mam. Nie spodziewałam się, że otrzymam zdecydowanie więcej.
Bardzo dużo też w tym roku przepłakałam. Nie mogłam tej sytuacji zrozumieć, smutek i frustracja były silne. Ale równie mocno doświadczyłam entuzjazmu i radości z przebywania z tymi ludźmi. Wierzę, że ten kryzys naprawdę może nas, Europę, odmienić. To może być łaska dla każdego z nas, by na nowo zwrócić się w kierunku drugiego człowieka, jego potrzeb.
Nauczyłam się też, jak ważne jest, aby nie osądzać nikogo – ani tych, którzy boją się przyjmować uchodźców, ani tych, którzy szukają w Europie pomocy. Słuchajmy siebie nawzajem, słuchajmy swoich historii i próbujmy rozumieć więcej.