Zaciskanie pasa
Żabińska, sympatyczna, rozmowna i zawsze uprzejma, łatwo zjednywała sobie ludzi, co wracało w postaci niespodziewanego wsparcia: „Tatar, niegdyś dostawca koniny do zoo, otworzył jatkę mięsną na bazarze Różyckiego i umożliwił nam zdobycie mięsa końskiego bez konieczności wystawania w kilometrowych ogonkach. Dzięki dobroci ludzkiej zaczynaliśmy więc powoli odzyskiwać równowagę, a moje domowe gospodarstwo, choć kulawo, ale jakoś tam szło”. Żabińscy byli i tak na wygranej pozycji. Mieli kawałek ziemi, na którym można było uprawiać warzywa i ziemniaki. To był charakterystyczny dla okupowanej Warszawy obrazek – dawne trawniki i zieleńce mieszkańcy szybko zaczęli zamieniać w warzywne ogródki, dopóki sierpień 1944 roku nie przekształcił ich w cmentarze.
„Przeobraziłam się w prawdziwą wiejską gosposię, która obrządza drób, hoduje króliki, piele grzędy, podwiązuje pomidory i fasolę, robi zapasy na zimę i konserwuje w wekach zestrzeliwane dla rozrywki przez Niemców wrony i gawrony, nawiedzające gromadnie teren zoo” – jak widać Tola bez oporów łamała wszelakie zasady, także te kulinarne. „Starszym paniom bardzo smakowało pieczyste z tej dziczyzny, a moja zaradność wywoływała pochlebne komentarze. «Skąd też ta Tola zdobyła kuropatwy, kto teraz poluje?». Bez drgnienia powiek, naprędce komponowałam jakąś historyjkę, dławiąc się od powstrzymywanego śmiechu”. Po co zoologiczna ścisłość, kiedy apetyt dopisuje: wrona jak się okazuje, może smakować tak samo jak kuropatwa... Ale dzięki takiej zaradności można było przyjąć głodnego gościa, potem kolejnego i całe rodziny.
Żabińscy od razu postanowili, że będą pomagać znajomym Żydom i uratują, ilu tylko się da. Była to ich prywatna inicjatywa, dopiero później rozpoczęli współpracę z „Żegotą”. Wtedy „ratować” znaczyło: móc wykarmić. Ale przede wszystkim znieść niewyobrażalną dziś psychiczną presję.
Ich dom mieścił się kilkadziesiąt kroków od wejścia do warszawskiego zoo. W piwnicy urządzono korytarze-kryjówki i wyłaz na zewnątrz, żeby ukrywający się mogli odetchnąć świeżym powietrzem lub w krytycznej sytuacji uciec. Nie był otoczony drzewami, a pod oknami mogli kręcić się przechodnie, jako że zoo wówczas zlikwidowano, a na jego terenie powstały magazyny, składy paszy i ogródki działkowe. „Dom miał olbrzymie weneckie okna. Na dobrą sprawę, pierwszy lepszy przechodzień mógł bez trudu obserwować mieszkańców piętrowej jednorodzinnej willi. I o to nam właśnie chodziło. Dla psychiki niemieckiej było rzeczą wręcz nieprawdopodobną, aby jakakolwiek konspiracja mogła odbywać się w miejscu tak wystawionym na widok publiczny. Czy wobec tego warto zadawać sobie trud, żeby nas śledzić?” – pisała Antonina.
Przylot Szpaka
„Miesiłam w kuchni ciasto na chleb, kiedy dobiegł mnie okrzyk Rysia: «Prędzej! Szpak! Chodź do Szpaka!» Któż nie zna tego sympatycznego ptaszka z długim, ciemnym dziobem?”. Był to jednak inny Szpak: znana przedwojenna rzeźbiarka zwierząt Magdalena Gross, zwana przez Żabińskich Szpakiem. Przed wojną ceniona także przez Niemców, a jej prace były nagradzane na wystawach i kupowane do prywatnych kolekcji. Teraz – pariaska skazana ze swoją żydowską urodą na zagładę.
„I oto nagle nasz miły Szpak, raz po raz wyganiany z przygodnie znajdowanych dziupli, przyfrunął do zoo, żeby tu pozostać. Dawna popularność, niestety, miała obecnie złe strony; ktoś mógł się mimo woli wygadać, że widział Madzię na terenie zoo, wiadomość ta mogła dotrzeć do niepowołanych uszu i pociągnąć za sobą wiadome następstwa. Pomoc Żydówce to natychmiastowa egzekucja rodziny. Spojrzała na mnie przeciągle i spytała:
– Ale będę chyba mogła wam pomagać? Nauczyłam się wypiekać wspaniałe rogaliki... Nie mogę nic lepić z gliny, to chciałabym bodaj coś lepić z ciasta... – i roześmiała się, zanurzając muskularną dłoń w dzieżce z ciastem.
– Do czego to podobne, żeby taka mistrzyni zajmowała się garami? – krzyknęłam oburzona.
– To przejściowe! – zawołała, odsunęła mnie na bok i raz dwa uporała się z moją robotą.
– Ktoś by może pomyślał, że taka mała to nie da rady, co? Ech! Rzeźbiarze mają nie byle jaką krzepę”.
Paradoksalnie, ta ukrywająca się kobieta, dodawała otuchy swoim wybawcom: „Miała Madzia ową krzepę i niezwykłą siłę ducha, niesłabnącą nawet w najgorszych chwilach. Nikt nigdy nie widział przygnębienia na jej twarzy. Wniosła z sobą do domu tyle słońca, tyle humoru, że zdziwienie nas ogarniało na myśl, iż kiedyś obywaliśmy się bez niej (...) A z racji swojej filigranowej postury potrafiła przespać się nawet na... fortepianie!”.
Ze względu na Madzię, a potem kolejnych gości, ustalono hasło, które sygnalizowało konieczność natychmiastowego ukrycia się. „Była nim skoczna melodyjka z Pięknej Heleny: «Jedź, jedź, jedź na Kretę» – śpiewana bądź grana na fortepianie. Usłyszawszy to ostrzeżenie, Szpak pospiesznie znikał w kryjówce; zależnie od natchnienia wybierała stryszek, łazienkę albo jedną z licznych szaf ściennych, dusząc się przeważnie od tłumionego śmiechu”. Był to jednak śmiech przez łzy, bo Magda zostawiła w getcie ukochanego.
Głos zza światów
Pewnego wiosennego poranka w 1943 r. bardzo wcześnie, bo o piątej rano zadzwonił telefon. Opis, jaki Antonina pozostawiła w swoich pamiętnikach, pokazuje, ile miała w sobie empatii i prawdziwie ewangelicznej woli niesienia pomocy: „Telefon prawie z tamtego świata; getto przeżywało ostatnie dni przed końcową agonią. Ktoś, o kim z dawna nie było wiadomości, ktoś bliski sercu Madzi, pytał, czy może przyjść. Nic więcej”.
Magdalena czekała na Pawła, miłość swojego życia. Maurycy Paweł Fraenkel był prawnikiem, przed wojną mecenasem sztuki. Tak też poznał Madzię, zakochał się najpierw w jej rzeźbach, a potem w niej samej. A teraz? Kiedy przybył do willi Żabińskich, był wrakiem człowieka. To wielomiesięczne rozmowy z Antoniną, przy jej łóżku – cierpiała wtedy na zapalenie stawów – były dla niego terapią i pomogły mu wrócić między żywych. Jak zwykle w „domu pod szaloną gwiazdą” (tak w konspiracji określano kryjówkę Żabińskich) nawet wychodzeniu z depresji towarzyszyły zabawne wydarzenia.
„Pewnego razu, usłyszawszy kroki kucharki Pietrasi na schodach, Paweł ukrył się w szafie między sukniami; gdy tylko wyszła, opuścił schowek i usiadł na zwykłym miejscu. Nie zdążyliśmy jeszcze powiedzieć słowa, kiedy Pietrasia, przypomniawszy sobie jeszcze jedno pytanie natury gospodarczej, otworzyła znienacka drzwi, stając w progu. Na widok nieznajomego mężczyzny, który za sprawą magii znalazł się w pokoju, pustym przed ćwierć sekundą, przeżegnała się, ustami chwytając powietrze jak ryba wyjęta z wody. – W dalszym ciągu będzie pani brała salicyl – rzekł Paweł. – A teraz zbadamy tętno...”. Gospodyni widząc spokój na twarzach Toli i Pawła, doszła do wniosku, że to zwidy. Odebrała od Antoniny dyspozycje, potarła czoło i mrucząc coś zeszła do kuchni. Jednak przedstawienie, a raczej komedia, musiało trwać. Matka wezwała Rysia: – Synku, podaj natychmiast płaszcz i kapelusz panu doktorowi (Paweł był istotnie doktorem praw) i wyprowadź go przez kuchnię, tak żeby Pietrasia widziała. Potem zwabisz ją do piwnicy, do kur. Rozumiesz? – Dziś rano wypuściłem niechcący kurę z jajkiem, pójdziemy łapać. Doktor tymczasem wróci drzwiami od ogródka... – łypnął okiem znacząco”.
Ja chcę żyć!
Był późny, deszczowy wieczór w listopadzie 1943 r., tuż przed godziną policyjną. Rodzina siedziała w jadalni, kiedy ktoś cichutko zapukał do kuchennych drzwi. „– Mimek! Przyszła córka Sobola z całą rodziną. Uratowali się, dzięki Bogu!”. Była to rodzina dawnego dostawcy owoców dla zoo. Był bardzo niearyjski, a jego polski był wprost kompromitujący. Przed wojną odwiedzał prywatnie rodzinę dyrektora, zaprosił ich także na wesele swojej córki, która słynęła z wielkiej urody. Kilka miesięcy wcześniej udało się tak pomóc jego synowi, żeby nie stracił pracy na polu warzyw. W błocie i zimnie, ale z możliwością kradzieży jedzenia. „Teraz stała przede mną jego piękna siostra. Zmieniona nie do poznania. Ale nie tyle wygląd jej, co wyraz oczu wytrącił mnie z równowagi. Mnóstwo mamy w literaturze opisów oczu ludzkich, złych, dobrych, ładnych, brzydkich, szczęśliwych, zrozpaczonych... Kto jednak zajrzał w oczy skazanej na śmierć młodej matki, ten wie, że nie da się ani opisać, ani zapomnieć takich oczu do końca życia. – Ja jeszcze taka młoda, ja chcę żyć! Pani! – powiedziała. Przyszła z mężem i dwojgiem dzieci; trzecie umieściła w Zakładzie ks. Boduena, u zakonnic, a czwarte nosiła pod sercem. Po spaleniu się getta trzymała ich w swojej melinie jakaś paserka za grube pieniądze, a kiedy już nie mieli grosza przy duszy, kazała im iść precz. I takie historie się zdarzały”. Mąż Reginy walczył w powstaniu, wcześniej budował podziemne schrony. Ona gotowała dla żydowskich powstańców. Teraz cudem ocaleli, przekradli się przez puste ulice: „Zanim się czegoś nie obmyśli, nie nawiąże potrzebnych kontaktów i nie znajdzie się możliwie pewnego schronu, muszą pozostać w Arce, to jasne. Spojrzałam na nich z rozpaczą; ich wygląd i mowa nie mogły budzić najmniejszych wątpliwości”. Na pierwszy rzut oka: Żydzi.
„Starszy chłopczyk spoglądał ufnie, z bezgraniczną wiarą w aryjską wszechmoc. – Nie płacz, mamo – powiedział do Reginy – tu ma pewno będziemy żyć! Ogarnęło mnie piekące uczucie wstydu za własną bezsilność i własny lęk”. Kenigswein, dla którego Żabińscy znaleźli olbrzymi kożuch i filcowe buty, przekradał się skoro świt do woliery bażantów i tam spędzał dzień. Marznąc, rozmyślając, bojąc się. Ale jego rodzina żyła, a on było niedaleko. Regina i dzieci natomiast wślizgiwały się przed przyjściem Pietrasi do pokojów na piętrze. „Dzieciaczki na szczęście w lot chwytały każde skinienie, zachowując najdalej idącą ostrożność, tak były otrzaskane z niebezpieczeństwem i tak spoufalone z konspiracją. Umiały godzinami zachowywać absolutną ciszę, chodzić bezszelestnie, leżeć bez ruchu – przeszły już okrutną szkołę w getcie”. Trudno było tylko wytłumaczyć Pietrasi ogromne apetyty domowników i ciągłe prośby o dokładkę: – Ależ jedzą! Czegoś podobnego, jak żyję, nie widziałam! – służąca kręciła ze zdumieniem głową.
Szczęśliwe ręce
W połowie grudnia 1944 r. „Żegota” przygotowała odpowiednie schronienie. „Wydawało mi się, że ryzyko będzie mniejsze, jeśli Kenigsweinowie zmienią kolor włosów na blond. Niemcy uważali blondynów za Nordyków lub Słowian, a brunetów za Żydów i ta obiegowa opinia funkcjonowała”. Tola, kobieta tysiąca talentów, miała zostać tym razem fryzjerką: „Od znajomego fryzjera dostałam perhydrol oraz przepis na rozjaśnianie włosów. Zamknęłam się z całą rodziną w łazience, stawiając Rysia na czatach”. Po kilku godzinach skóra cierpliwych Kenigsweinów płonęła szkarłatem, palce Antoniny pokryły bąble, a kolor... cóż, zdecydowanie – jak określił to Rysio –„wiewiórczy”. „Skorzystaliśmy z tego określenia, włączając do szyfru kryptonim «Wiewiórki». Kenigsweinów trzeba było ostrzyc i dopiero potem przetransportować na nowe locum". „Wiewiórki” były ostatnimi spośród ściganych, ukrywającymi się na terenie zoo.
Wspominała o tym tak po prostu. Pomijając wszystkie wstydliwe momenty, kiedy musiała wynosić nieczystości ukrywających się osób, pomóc im pozbyć się wszy. Kiedy nie mając do dyspozycji węgla i przypraw, gotowała obiady dla kilkunastu osób, posiłkując się i mięsem padłych koni, i zestrzelonych przez Niemców wron. Tylko w jednym fragmencie jej zapisków znajdziemy wspomnienie utrudnień: „przy praniu w lodowatej wodzie, skóra rąk pękała mi od mrozu”. Mimo że zniszczone ciężką pracą, Antonina miała „szczęśliwe ręce”. Z ponad stu osób, które przewinęły się przez dom Żabińskich i kilkudziesięciu, które tam pomieszkiwały, nie udało się uratować tylko dwóch. W 1965 r. otrzymała medal Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. W 2007 r. Diane Ackerman poświęciła jej książkę The Zookeeper's Wife, na której kanwie powstał film z Jessicą Chastain, w reżyserii Nicki Caro. Jego premierę zaplanowano na marzec. Oby pokazał prawdę o Antoninie i jej piękną osobowość.