Napisała do mnie Pani, która jest w trakcie załatwiania spraw dotyczących adopcji dziecka niepełnosprawnego. Nie otrzymałem tej korespondencji dlatego, że Autorka chciała się pochwalić. Tym bardziej nie dlatego, żeby wzbudzić mój podziw. Choć muszę przyznać, że trudno nie podziwiać tych, którzy decydują się na taki krok.
Wiem jednak, że rodzice, którzy adoptowali dziecko niepełnosprawne nie chcą, żeby o nich w ten sposób mówić. To by bowiem oznaczało, że przyjęcie dziecka niepełnosprawnego do własnego domu nie było aktem miłości, ale jedynie litości.
Dlaczego więc otrzymałem ten list? Jego Autorka chciała zwrócić uwagę na inną sprawę. Nie na siebie, ale na podejście do matki, która chore dziecko zostawiła w szpitalu. Bardzo łatwo w takiej sytuacji pozwolić sobie na dokonywanie agresywnych ocen. Adopcyjna mama wyraźnie dystansuje się od osądu naturalnej matki. Nie chce, żeby ją teraz napiętnować i w kontraście pokazać swoją postawę jako lepszą. Wręcz przeciwnie. Uważa, że trzeba powstrzymywać się od nieuprawnionej krytyki. Tym bardziej że nikt z nas nie zna motywów, które stały za tak dramatyczną decyzją.
Dziękuję za ten mądry i wzruszający list. Jest on świadectwem, że miłość jest większa niż więzy krwi. Dowodzi też, że nawet bardzo trudne decyzje, jeśli wynikają ze szczerej miłości, nie muszą prowadzić do poczucia moralnej wyższości. Pychą jest podkreślanie własnych zasług w zestawieniu ze słabością innych. Pomagać trzeba, ale bardzo zwyczajnie i konkretnie. Bez osądzania i zbędnego moralizowania. A to wcale nie jest takie proste.
Tego nauczył mnie ten list. Trudno o lepsze rekolekcje.