Na jednym z blogów wyczytałem, że Hołownia się zakochał… w dzieciach z Kasisi. W czym przejawia się ta miłość? I jakie są jej efekty?
– Dlatego właśnie unikam czytania tekstów na swój temat... Nie wiem, czy zakochałem się w dzieciach w Kasisi, czy w siostrach, czy może w samym tym miejscu, nie za bardzo mam czas i pojemność na snucie tego typu rozważań. Ja jestem facetem, którego – mam nadzieję, że to On – Pan Bóg wynajął do konkretnej roboty. Siostry wspaniale prowadziły ten sierociniec, wiele lat przed tym, nim się tam zjawiłem. Już w latach 90. był pierwszym miejscem w kraju, które podejmowało się opieki nad dziećmi chorymi na AIDS, traktowanymi wówczas przez wszystkich, jakby były zadżumione. Miały wszystko, czego potrzeba, by dzieci były wychowywane w poczuciu sensu, ciepła, troski, poza jednym – mimo wsparcia płynącego od przyjaciół misji z Polski brakowało im pieniędzy. Stawały przed wyborem: czy kupić leki, czy jedzenie dla dzieci. Miały więc auto, potrzebne im było paliwo, żeby tym autem jechać. Pomyślałem więc, że stworzymy stację zaopatrującą Kasisi w paliwo do robienia dobra. Fundacja Kasisi była pomyślana jako kameralny projekt. Żywiłem nadzieję, że uda nam się załatać kilka podstawowych dziur, utrudniających życie dzieciom i siostrom.
Na przestrzeni trzech lat okazało się, że sprawy poszły do przodu z dużo większą prędkością.
– Wyremontowaliśmy i wyposażyliśmy w najnowocześniejszy sprzęt przydomową klinikę, kupiliśmy ambulans, radykalnie wzbogaciliśmy dietę dzieci, opłacamy im szkoły, uniwersytety, najbardziej skomplikowane procedury medyczne, których wymagają. Sukcesywnie remontujemy kasiską infrastrukturę: wymieniliśmy liczącą sobie pół wieku instalację wodociągową, wymieniamy meble, wyposażyliśmy nową pralnię, teraz – przy wsparciu papieża Franciszka – kończymy budowę Domu Miłosierdzia, miejsca do mieszkania, nauki i wypoczynku kilkunastu dziewcząt, liczba dzieci zwiększyła się bowiem tak znacznie (do prawie 250.), że rozrzedzenie „zaludnienia” w domach jest jednym z naszych priorytetów. Dzięki temu, że Kasisi stało się bez wątpienia najlepszym ośrodkiem opieki nad dziećmi w Zambii, trafiają do nas teraz najtrudniejsze przypadki: dzieci niepełnosprawne, z zespołem Downa, ofiary przemocy seksualnej, handlu ludźmi. Wśród przyjmowanych wciąż jednak dominują dzieciaki porzucane przez rodziców lub oddawane nam z uwagi na to, że rodzina (najczęściej samotny ojciec) nie jest w stanie zapewnić dziecku tego, czego potrzebuje.
Wspomniałem o Twojej miłości do tych doświadczonych przez los maluchów, ta miłość jest odwzajemniona?
– Myślę, że one mnie lubią. Autentycznie cieszą się, gdy przyjeżdżam. Gdy się rozstajemy, śpiewają tradycyjną piosenkę, którą żegnają wszystkich gości. Siostra Mariola mówi, że za nikim (albo prawie nikim), tak jak za mną, nie biegną jeszcze później do kasiskiego ogrodzenia, by nadal machać, śpiewać, żegnać się. Ze mną tak się żegnają do chwili, gdy auto zniknie im z pola widzenia. Nazywają mnie Shimoni. Ileż przyśpiewek z moim imieniem słyszałem już na kasiskim dziedzińcu, gdzie spędzają przedpołudnia nasi najmniejsi obywatele, których z kolei my nazywamy bejbikami.
Spiżarnia, rozpieszczalnik, garaż kojarzą się z domem. Ty tak nazwałeś projekty związane z Domem Dziecka w Kasisi. Mają dać one tym dzieciakom jakąś namiastkę domu?
– „Spiżarnia” była naszym pierwszym projektem z cyklu wirtualnych „sklepów”, w których możesz zafundować naszym podopiecznym wszystko, czego im brakuje. W „Spiżarni” możesz „kupić” naszym kasiskim dzieciakom pomidory, jajka, żelki witaminowe, warzywa. „Zakupy” związane są z programem lojalnościowym, w którym można uzyskać fajne kasiskie gadżety, a nawet wypracować sobie tabliczkę ze swoim imieniem na jednych z kasiskich drzwi. Mniej więcej po roku fundowania lepszego jedzenia zorientowaliśmy się, że choć znaczna część naszych dzieci jest chora (HIV, AIDS, gruźlica, infekcje), znacznie rzadziej musimy jeździć z nimi do szpitala. Zaczęły się też dużo lepiej uczyć. To wtedy nauczyłem się, jak ważną rolę odgrywa jedzenie w życiu młodego człowieka, jak często jest po prostu lekarstwem. „Rozpieszczalnik” to z kolei projekt, który ma na celu zapewnienie naszym dzieciakom czegoś poza jedzeniem, lekami i dachem nad głową. Przez ten projekt zbieramy środki na wyposażenie biblioteki, na wycieczki krajoznawcze, na filmy, a nawet na kursy prawa jazdy dla naszych starszych podopiecznych. Chcemy, by dzieciaki nigdy nie myślały o sobie, że ponieważ mieszkają w sierocińcu, są gorsze, napiętnowane biedą czy nieszczęściem. Chcemy, by miały trochę zwykłej, dziecięcej frajdy. Dlatego ostatnio kupiliśmy im np. wielki dmuchany zamek – zjeżdżalnię. Cieszy nas, gdy o Kasisi mówią „dom”. Siostry zmieniły nawet ostatnio nazwę miejsca – Sierociniec Kasisi stał się Domem Dzieci w Kasisi.
Fabryka kojarzy się z produkcją. Fabryka, którą stworzyłeś, ma produkować dobro. Jak się produkuje dobro?
– Zwyczajnie. Najpierw trzeba iść w dane miejsce, poznać ludzi, a później krok po kroku, poziom po poziomie opatrywać ich rany, wyrównywać szanse. Ani Fundacja Kasisi, ani Dobra Fabryka nie są fundacjami, które mają pieniądze i dzielą je między nadchodzące ze świata aplikacje. My musimy te pieniądze dopiero zebrać. Wiążemy się z miejscami, które wspieramy, na stałe. Chcemy znać tych ludzi po imieniu, dawkować pomoc metodą punktowych zastrzyków. W tej chwili mamy pod opieką w sumie dziesięć miejsc w sześciu krajach Afryki, myślimy o kolejnych. Finansujemy jedyne hospicjum w Rwandzie, prowadzone przez Siostry od Aniołów, ich olbrzymi wiejski szpital wraz z ośrodkiem leczenia choroby głodowej w Demokratycznej Republice Konga. Próbujemy postawić na nogi ośrodek dla chorych na trąd w Togo, utrzymujemy tam też porodówkę i punkt pielęgniarski w jednej z dzielnic Lome, finansujemy działanie szkoły w Cove w Beninie, opłacamy czesne, obiady, mundurki, książki 167. ubogim dzieciom w Togo. W Burkina Faso wspieramy dziesięć biednych, rolniczych rodzin. Na tym przykładzie widać, jak ważne jest to, żeby być blisko ludzi i słuchać, czego realnie potrzebują. Zapewniliśmy naszym podopiecznym zwierzęta gospodarskie i zapas ziarna. W międzyczasie zorientowaliśmy się, że trzeba też opłacić szkołę ich dzieciom. Później dotarło do nas, że gdyby mieli na miejscu spółdzielczy młyn, mogliby przerabiać ziarno na swoje potrzeby, ale też uzyskiwać większą cenę za jego sprzedaż. Pod choinkę kupimy im więc ten młyn. Zmienić na lepsze pięć centymetrów kwadratowych świata. A później kolejne. I kolejne. Nie wiem, ile zdążymy, ale to już przecież nie nasza rzecz.
Pięć złotych kosztuje litr paliwa, dobre piwo… Co można zdziałać za „piątaka” w Afryce?
– Pięć złotych to mniej więcej: koszt dwóch wizyt u lekarza w naszym szpitalu w Ntamugendze albo dwa pampersy dla pacjenta hospicjum, albo dwa obiady dla ucznia w Togo, albo też dwie trzecie dziennego wyżywienia dla chorego na trąd w Akata Dzokpe lub pół godziny oddychania tlenem dla chorego w szpitalu (tyle kosztuje paliwo do generatora napędzającego koncentrator tlenu). W naszym sklepie z dobrem (dobroczynne24.pl) dajemy mnóstwo okazji do tego, by uratować komuś życie i godność np. za 35 złotych (tyle kosztuje worek krwi do przetoczenia dziecku z malarią w Kongo) albo za 45 złotych, bo tyle kosztuje dzień pobytu w hospicjum, z pełnym wyżywieniem, leczeniem, opieką pielęgniarską. Z takich sum wpłacanych przez wielu ludzi robimy spory strumień, który napędza co miesiąc wszystkie dobroczynne elektrownie będące pod naszą opieką.
Dlaczego efekt finalny Fabryki Dobra trafia do Afryki, a nie biednych dzieci w Polsce?
– Bo właśnie w Afryce spotkałem po raz pierwszy ludzi potrzebujących pomocy, którzy nie mieli żadnych szans na jej uzyskanie. Gdyby wydarzyło się to w Azji – działalibyśmy w Azji, gdyby w Polsce – bylibyśmy w Polsce. Nie mamy jednak żadnych geograficznych dogmatów, jesteśmy otwarci na wszystkie miejsca na świecie, gdzie moglibyśmy się z naszym podejściem się przydać. Osobiście bardzo chciałbym zrobić coś dobrego w Rosji. W Polsce zresztą też. Tyle że tu działa już ogromna liczba organizacji pomocowych, jest opieka społeczna, są sprawnie działające media, które mogą podnieść raban. Jest do kogo zadzwonić. Jasne, nadal jest u nas dużo biedy, ludzie mają poważne kłopoty. W miejscach, w których pracujemy, kłopoty oznaczają jednak po prostu śmierć. A łzy niemowlaka, który płacze z głodu, płyną dokładnie tak samo w Polsce, w Kongo i w Boliwii.
Złośliwi powiedzą, że „pluszowy katolik z TVN-u” lansuje się na charytatywności. Co im odpowiesz?
– Nic. Mijam ich i idę dalej. Na ludzi wygłaszających takie „mądrości” szkoda czasu i energii. Gdy mam do wyboru zatrzymywać się nad niemającym w ręku nic poza złymi emocjami hejterem albo zrobić coś dla człowieka, którego bez naszego wsparcia jutro nie będzie na tym świecie, nie muszę się długo zastanawiać.
Na koniec powiedz, proszę, czym są dla Ciebie wyjazdy do Afryki? Katharsis, kaprysem, chrześcijańskim obowiązkiem?
– Życiem. Dotykaniem życia, kosztowaniem, przeżywaniem go. Tak, uważam, że jako chrześcijanie mieszkający w zamożnej i bezpiecznej części świata, świata w którym 2,4 mld ludzi nie ma dostępu do toalety, a prawie milion rocznie umiera z głodu (podczas gdy świat jest w stanie wyżywić dziś według różnych szacunków od 12 do 17 mld ludzi), mamy zobowiązania wobec tych naszych braci, którym nie z ich winy trafił się mniejszy kawałek tortu niż nam. Nie będę jednak zmuszał nikogo do dzielenia się ani stosował emocjonalnych szantaży. Bardzo bym chciał, żeby jak największa rzesza z nas zrozumiała, że biedni, bezdomni, ranni, trędowaci to być może my, tyle że jutro. I żebyśmy po prostu wzięli się do roboty, a nie cały czas debatowali, kto jest bardziej godzien naszej pomocy: Syryjczycy, Kongijczycy czy Polacy? Byśmy już nie gadali, tylko jeszcze dziś, przed zachodem słońca, dali z siebie coś niewielkiego: drobne pieniądze, dobre słowo, chwilę uwagi, czasu. Przekonali się, ile radości i sensu jest w życiu dla innych, nie tylko dla siebie.