Logo Przewdonik Katolicki

Gwiazda żegna się ze światem

Natalia Budzyńska

Słuchając ostatniej płyty Bowiego widzę przestraszonego człowieka, szczerego i pełnego lęku przed chorobą i śmiercią. Stojącego na krawędzi

Śmierć Leonarda Cohena sprowokowała mnie do wysłuchania ostatniej jego płyty. Mimo że trochę się obawiałam, bo jaki głos może mieć osiemdziesięciodwulatek? Na szczęście nie próbuje śpiewać a raczej melodeklamuje, i to bardzo przejmująco. Fakt nagrania pożegnalnej płyty (kiedy jest się w tym wieku, to każdy dzień może być ostatni, a na dodatek ogłoszono teraz, że chorował na raka, co prawdopodobieństwo szybkiej śmierci znacznie zwiększało) sprowokował z kolei rozmowy wśród moich znajomych na temat tego, jak artyści pop mierzą się ze śmiercią i czy to w ogóle robią. Stąd krótka droga do Davida Bowiego i jego ostatniej płyty Blackstar. Przyznam się, że posłuchałam jej dopiero teraz. I nie mogę przestać. Za Bowiem nigdy specjalnie nie przepadałam. Urodziłam się za późno, żeby docenić jego pierwsze popartystyczne dokonania, zaczynałam słuchać muzyki świadomie w czasach wszędobylskiego popu, który mnie zupełnie nie pociągał. Wtedy i David Bowie kojarzył się głównie z hitem Let’s dance, którego znieść nie mogłam, a jeszcze bardziej irytował mnie teledysk. No więc Bowie to nie był mój świat. Tymczasem jego ostatnia płyta to świat zupełnie inny. Wygląda na to, że pod koniec życia nagrał swoją najlepszą płytę. Najlepszą ze wszystkich 28. Najlepszą może i wśród płyt nagranych w ogóle na świecie w ostatnich latach. Czegoś tak niepokojącego i wstrząsającego nie słyszałam już dawno w muzyce pop czy rock, czy jak ją tam nazwać. A może nawet w całej popkulturze, bo jeszcze jest przecież grafika okładki i teledyski. Dlaczego nie chciałam po nią sięgnąć wtedy, gdy wyszła, czyli zaraz po śmierci Bowiego (zmarł dwa dni po premierze)? Może jestem przeczulona i nie uwierzyłam zbyt nachalnej reklamie, a akcja promocyjna tej płyty była naprawdę imponująca. Billboardy, plakaty, całe strony w najpoczytniejszych gazetach świata, wywiady. Tyle że akurat nie z Bowiem, ten o swojej płycie nie powiedział ani słowa. Co miał mówić, leżał już podłączony do kroplówki. W czasie nagrywania brał chemię, stał jedną nogą na tamtym świecie, nic nikomu nie mówiąc. O raku wątroby wiedzieli tylko najbliżsi. Niektórzy w Blackstar dopatrywali się jakiś okultystycznych symboli. Ja widzę przestraszonego człowieka, szczerego i pełnego lęku przed chorobą i śmiercią. Stojącego na krawędzi. Przedziwna jest muzyka, raczej eksperymentalna niż popowa, świetnie zagrana przez jazzowych muzyków, których zaprosił do studia Bowie, rezygnując z sesyjnych wyjadaczy. Znamienne, że pomimo ogromnej akcji promocyjnej nie znajdziemy tych utworów na szczytach list przebojów. Za trudne, zbyt artystyczne.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki