Leonard Cohen to jedna z tych osób, które stanowiły „stałą” dla mojego pokolenia. Byliśmy jego publicznością wtedy, gdy w rodzinnej Kanadzie niewiele osób ekscytowało się jego twórczością, a może nawet jej nie znało. Z pewnością przyczynił się do tej popularności Maciej Zembaty, tłumacząc i nagrywając jego utwory w swojej aranżacji. Kto jednak usłyszał Cohena w oryginale, porzucał polskie wersje. Cohen grał w Polsce zawsze dla pełnych sal, ostatni raz w Łodzi, w ramach wielkiej światowej trasy, w 2013 r. Lubiono go tu szczególnie. Pieśniarzem stał się trochę przez przypadek. Uważał się przede wszystkim za pisarza i poetę. Urodził się w Montrealu jako potomek polskiego Żyda, a jego matka była córką talmudysty, pochodzącego z terenów Litwy. Literackie zainteresowania i uzdolnienia do melancholijnej i bardzo romantycznej liryki sprawiły, że jego teksty znały na pamięć kolejne pokolenia, a wykonawcy chętnie sięgali po jego utwory.
Zmysłowy głos poety
Żył na całość. Znana była jego słabość do kobiet i eksperymenty z LSD w czasach, gdy było to legalne. W wywiadach często wspominał, trochę z przymrużeniem oka, ale właściwie na poważnie, że pisać poezję zaczął ze względu na dziewczyny. Zafascynował go poetycki świat Gabriela Garcii Lorki, którego tomik wierszy znalazł w jakimś antykwariacie. Kiedy w sklepach pojawił się pierwszy jego album muzyczny, literackie środowisko Kanady zignorowało go. Koledzy poeci i pisarze natychmiast oskarżyli Cohena, że sprzeniewierzył się sztuce wysokiej i sprzedał swój talent na ołtarzu wielkiej komercji. To dlatego nie miał w Kanadzie zbyt dużej publiczności. Pierwszą płytę nagrał w 1967 r. dla Columbia Records i od razu w Stanach otrzymała ona status złotej płyty, co w tamtych czasach znaczyło, że zarobiła milion dolarów. Nic dziwnego, to na niej znajdował się słynny utwór Suzanne. Ta piękna miłosna piosenka stała się jednym z najczęściej coverowanych utworów Cohena. Obok Hallelujah z 1984 r. Ktoś obliczył, że nagrano 240 jej wersji i byli to artyści z różnych zakątków świata. Co ciekawe, utwór ten ma dwie autorskie wersje tekstowe, które potem były często mieszane przez innych wykonawców. Poza tym Cohen napisał podobno aż 80 zwrotek do tego utworu, więc wybór też jest całkiem duży. W zależności od niego ostateczna wersja może być i smutna, i melancholijna, i pełna mroku, i radosna, i liturgiczna nawet. Wracając do renomy Cohena jako kanadyjskiego poety: czy trzeba dodawać, że po sukcesie pierwszej płyty tomiki z jego poezją zaczęły się sprzedawać jak „ciepłe bułeczki”?
Artystyczne pożegnanie
You Want It Darker to tytuł ostatniej płyty Cohena, nagrał ją sobie na 82. urodziny i zmarł. Nasuwa się momentalnie skojarzenie z innym artystą, Davidem Bowiem, który po nagraniu płyty Black Star, chory na raka wątroby, zmarł wkrótce po premierze. W ten sposób zmaganie się ze śmiercią weszło do popkultury. Płyta Cohena jest przejmująca, ponieważ świadomość tego, że to płyta ostatnia i pożegnalna, towarzyszyła słuchaczowi od początku. Cohen tego w wywiadach nie ukrywał. Wprawdzie uciekając przed tym światem, schronił się jakiś czas temu na kilka lat w buddyjskim klasztorze i praktykował buddyzm zen, to jednak na pytanie dziennikarza odpowiedział, że nie porzucił swojej religii. Zresztą umówmy się: zen to filozofia, a nie religia. „Zawsze miałem kłopot w wyjaśnieniu żydowskiej społeczności, że jestem bardzo szczęśliwy z powodu mojej religii i nie szukam żadnej innej. To jak być marines: możesz być marines i jednocześnie być Żydem? Tak, możesz”. W każdym razie w tekstach Cohena zawsze było więcej odniesień do tradycji biblijnej niż buddyjskiej. Magnified, sanctified, be thy holy name, melorecytuje Cohen w tytułowym utworze. Czyli: „Niech będzie wywyższone i uświęcone Jego wielkie Imię”, to fragment z modlitwy Kadisz, najważniejszej z modlitw w judaizmie, bo wychwalającej Imię Boga. A potem: Hineni, Hineni, I’m ready my Lord, co jest cytatem wziętym z historii o Izaaku, którego Abraham związuje, żeby go ofiarować na górze Moria. Hineni to słowo hebrajskie, znaczy „oto jestem”. I w ten sposób Cohen wraca do tematu, który podjął w utworze The Story of Isaak na swojej drugiej płycie z 1969 r. Wersja z 2016 r. jest bardziej mroczna i jakby pozbawiona nadziei. Słowo o ofiarowaniu Izaaka czytane jest w czasie święta Rosz ha-Szana. Pomiędzy tym świętem a Jom Kippur następują tak zwane Groźne Dni, kiedy to odmawia się modlitwy pokutne. W Jom Kippur zapada ostateczna decyzja co do dalszych losów. Ta symbolika jest tak bardzo wyraźna. Czy ta płyta to jego Groźne Dni? Los Leonarda Cohena był przesądzony. Miał umrzeć właśnie teraz.
Czy Cohen umarł jako pesymista? Długo pewnie będziemy analizować i interpretować jego ostatnią artystyczną wypowiedź. Jedno jest pewne: Cohen wadzi się z Bogiem. Ta płyta jest niezwykle nastrojowa i refleksyjna. Sprawia wrażenie intymnej rozmowy.
W niedzielę jego syn ogłosił, że zwłoki ojca spalono i zostanie pochowany w zwykłej sosnowej skrzynce bez żadnych ozdób, u boku swoich rodziców w Montrealu. Tak jak sobie zażyczył. Bez tłumów i fanów. Tylko rodzina i kilku przyjaciół.
Kilka miesięcy temu, gdy u progu śmierci znalazła się bliska mu kobieta, napisał do niej list, a w nim takie słowa: „Żegnaj przyjaciółko. Miłość jest wieczna”. To dobre przesłanie.