Spoglądam na dwie flagi w maryjnych barwach, które trzyma w dłoni stojący przede mną na jasnogórskich Błoniach pan w średnim wieku – na jednej znajduje się wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, na drugiej papież Franciszek. Kiedy nakładają się na siebie, tworzy się z tego jeden, spójny obraz. Przypadek? Jakiś znak? Ten obrazek towarzyszy mi przez całą papieską homilię. Najpierw jednak…
Z widokiem na Franciszka
Częstochowa, 5.00 rano. Kilka godzin do wizyty papieża Franciszka na Jasnej Górze. Na pierwszy rzut oka jest zaskakująco pusto, ale to tylko pozory. Z bocznych uliczek co chwila wyłaniają się grupy pielgrzymów zmierzających w kierunku klasztoru. Im bliżej bramek wejściowych, tym ścisk robi się coraz większy. Przy wejściach na sektory ogólnodostępne są już prawdziwe tłumy i wzmożone kontrole policyjne. Rośnie stos parasoli i szklanych butelek z napojami – te rzeczy są dziś „niewnoszalne”. Przy jednym z wejść spory zator. Ktoś wyciąga po kolei wszystko, co mieści się w ogromnym, kilkudziesięciolitrowym plecaku. Rozpoznaję Krzysztofa Jędrzejczaka „Kristoforosa”, z którym kilka lat temu przeprowadzałem wywiad dla „Przewodnika Katolickiego”. To wyjątkowo barwna postać, pieszy pielgrzym, który przeszedł per pedes tysiące kilometrów i który – jak sam mówi – przez całe swoje życie zmierza do Jerozolimy. Wraz z koleżanką Iwoną przyjechali prosto z Tatr, dwa dni wcześniej walczyli z burzą na Rysach, a jeszcze wczoraj wspinali się na Kościelec. – Jakie słowa padną na Jasnej Górze? Co powie Franciszek? Wiesz, dla tych kilku słów naprawdę warto być tutaj – mówią jakby na swoje usprawiedliwienie, choć przecież ja nie pytam po co i dlaczego. Nie kogoś takiego jak „Kristoforos”. Na pożegnanie zapowiadają jeszcze, że zaraz po Mszy św. jadą do Krakowa i będą dalej śledzić wizytę Franciszka.
Wreszcie Błonia. Najwytrwalsi są tutaj od godziny 2.00. Pani Urszula z Piekar Śląskich, mówi, że w nocy złapał ich deszcz, ale „w takim miejscu” i „w takim dniu” to tylko dla zdrowia – zapewnia. Ludzie krążą w poszukiwaniu dobrych miejsc. „Dobrych”, czyli z jak najlepszym widokiem na Franciszka. Pani Ewa z Łodzi przyciąga wzrok innych pielgrzymów. Siedzi na wózku inwalidzkim, nad głową duży biało-czerwony parasol, wokół stoją podróżne torby. Odmawia cicho Różaniec. Nikogo obok niej nie ma. – Mogę w czymś pomóc? – pytam, nim wyciągnę dyktafon. Uśmiecha się, kręci przecząco głową. Jest w dużej grupie i pod bacznym okiem dwójki wspaniałych opiekunów, młodych ludzi: Karolinki, studentki Uniwersytetu Łódzkiego i Daniela, pracownika hurtowni kosmetycznej. – Wyjątkowo mnie tu dzisiaj ciągnęło, wyjątkowo. Tym bardziej że tutaj byłam chrzczona. Jestem chora, poruszam się na wózku inwalidzkim, ale dlaczego nie? – przyznaje pani Ewa. – Skoro mamy dziękczynienie za 1050. rocznicę chrztu Polski, to może nastąpi jakieś odnowienie naszego chrztu? Może Mieszko i Dąbrówka też tutaj będą z nami? – mówi z przekonaniem.
Tłum gęstnieje z każdą chwilą. Wystarczy wyjść i wrócić po kilkunastu minutach, by nie rozpoznać tego samego miejsca. Wszystkie alejki pracowicie wytyczane przez karimaty, składane krzesełka i plecaki, zmieniają całkowicie konfigurację pod wpływem ciągnących nieprzerwanym strumieniem pielgrzymów. Trzeba uczyć się topografii Błoń na nowo.
Czy papież słyszy brawa?
Marcel, 20-letni chłopak w koszulce z polskim husarzem mówi: – Wczoraj byłem jeszcze w koszulce ŚDM, stałem pod oknem na Franciszkańskiej, ale dzisiaj ta Msza jest specjalnie dla nas, Polaków.
Ma rację: na Błoniach widać oczywiście grupy młodych ludzi z flagami państw z całego świata, dominują jednak zdecydowanie polskie barwy – flagi, szaliki, czapki.
Ks. Artur Łyskowski z Myszkowa przyjechał za to z dużym, widocznym banerem: „Miłość Boga jest za darmo”. Podchodzę. „Nie pan pierwszy” – śmieje się kapłan, wyjaśniając, że takie rozmowy stwarzają także okazję do spowiedzi dla chętnych, niejako „w pakiecie”. – Jestem przygotowany na różne scenariusz – zaznacza z uśmiechem. Potem rzeczywiście spotkam go w gronie kapłanów spowiadających przy pobliskich drzewach, które dają jakąś namiastkę intymności w tym wielotysięcznym zgromadzeniu. To właśnie ks. Artur powie: „We Franciszku jest wiele takiej ludzkiej, prostej dobroci, która bardzo mnie ujmuje”.
Naszą rozmowę przerywa nagła wrzawa. – Franciszek już tu jest, jedzie do nas – informują przez mikrofon ojcowie paulini. To kij w mrowisko. Ludzie zaczynają biec w kierunku papamobile, wymachują flagami, powtarzają za paulinami okrzyki: „Witaj na Jasnej Górze!”. „Witaj w naszym polskim domu!”, „Witaj w domu Jezusa i Maryi!” Wiele naprawdę wzruszających scen. Oto dwie starsze kobiety, na pierwszy rzut oka widać, że to siostry – jedna zakonnica, druga osoba świecka – pomagają sobie wzajemnie utrzymać równowagę na maleńkim zydelku, wyciągając szyje w kierunku przejeżdżającego Franciszka. Podtrzymują się za ramiona, troskliwie sadzają. Za chwilę, kiedy połączone chóry zaśpiewają Bogurodzicę – potężnie i tak że aż ciarki przechodzą po plecach – zaczynają wspólnie płakać. A potem jeszcze raz, kiedy Franciszek nawiąże w homilii do słów pieśni.
Pielgrzymi śledzą każdy ruch Ojca Świętego, wyświetlany przez olbrzymie telebimy i dają temu wyraz głośnymi brawami. Najmocniej kiedy papież całuje na dziedzińcu klasztoru chorą dziewczynkę. Jest tak głośno, że całkowicie zagłuszone zostają słowa płynące z mikrofonów. Czy papież słyszy te brawa?
Oklaski wyznaczają także rytm całej papieskiej homilii. – Słowa docierały z opóźnieniem, przez tłumacza. Ale mam nadzieję, że wtedy kiedy klaskaliśmy, to Ojciec Święty rozumiał, do jakiego fragmentu klaszczemy – uśmiecha się Ania, 30-latka z Łodzi.
Dwie pętle nad Błoniami
Po zakończeniu nabożeństwa Franciszek udaje się jeszcze na chwilę do klasztoru, a wśród pielgrzymów zaczynają się już pierwsze podsumowania papieskich słów. – Wspaniale, że papież określił nas jako naród wiary i wierności. Bo dzisiaj na Błoniach naprawdę doświadczyliśmy prawdziwej wspólnoty oraz jedności narodowej i religijnej. Tego nie można zobaczyć w telewizorze, to trzeba przeżyć – mówią panowie Jan i Łukasz, ojciec i syn, którzy przyjechali na Jasną Górę z Bełchatowa.
Brat Marek ze zgromadzenia braci albertynów, który na co dzień pracuje na Ukrainie, stoi bez ruchu na placu. – Na razie jest we mnie bardzo dużo emocji, później będzie czas na refleksję. Wielokrotnie czułem dziś ucisk w gardle, a chyba najbardziej w momencie, kiedy Franciszek spoglądał na odsłonięcie obrazu jasnogórskiej Pani – mówi zakonnik. Tuż za skromnym albertyńskim habitem dostrzegam mężczyznę w koszulce z wyrysowaną trasą rowerowej pielgrzymki z Rzeszowa do bawarskiego Altötting. – W głowie utkwiła mi dziś szczególnie jedna myśl Franciszka: Pan Bóg nie przychodzi do nas w triumfalizmie, tylko jest tak mały, tak bliski, tak bardzo zniża się do naszego człowieczeństwa – zauważa pan Tomasz, który przyjechał na Jasną Górę na rowerze z Chorzowa. To tylko siedemdziesiąt kilometrów w jedną stronę – macha lekceważąco ręką, podkreślając, że jest tutaj, aby w tych trudnych czasach modlić się w szczególny sposób za papieża.
Tymczasem ojcowie paulini zastanawiają się głośno, czy papieski śmigłowiec oczekujący na start w pobliżu Domu Pielgrzyma przeleci dzisiaj nad Błoniami. Mija pięć, dziesięć, piętnaście minut, w końcu maszyna podrywa się do góry i pojawia się nad wieżą klasztoru. Wygląda jednak na to, że odlatuje w stronę Krakowa. Na twarzach wiernych pojawia się rozczarowanie, które przeradza się w nagły wybuch radości, kiedy śmigłowiec robi łuk i wraca nad Błonia. Rozglądam się wokół – nie ma jednej pary rąk, która nie unosiłaby się do góry i nie machała w stronę Franciszka. Za chwilę wszyscy siadają na ziemi, by sekundę później poderwać się znowu w górę. Papież wraca. Euforia totalna. Obok mnie grupa pielgrzymów z Łodzi wręcz skacze do góry, można odnieść wrażenie, że unoszą się dobry metr na ziemią. – Super, papież z humorem. Widział pan, dwa razy zawrócił! – cieszą się Janina i Ania z Łodzi.
Warkot helikoptera cichnie, Błonia powoli pustoszeją. Na trawie zostaje kocyk, po którym baraszkuje wesoło z rodzicami roczny Franio. – Było pięknie. Franio przespał całą Mszę, ale obudził się na błogosławieństwo – mówią Basia i Marek młode, przesympatyczne małżeństwo z Tychów. Dzięki temu Franio „załapał” się pierwszy raz w życiu na widok helikoptera. Spodobało się.