Logo Przewdonik Katolicki

Jak Maverick został świętym

Łukasz Kaźmierczak
Fot. Ł. Kaźmierczak

Rozmowa z ks. Piotrem Kieniewiczem OMI, dyrektorem Ośrodka Wsparcia Płodności w Licheniu, o niezwykłej postaci o. Stanisława Papczyńskiego

Szczerze? Mam trochę problem z tym Waszym Papczyńskim…
– Nie pan pierwszy. To akurat wcale mnie nie dziwi.
 
Jego nadzwyczajna aktywność, niesamowite bogactwo wątków, nawiązań do współczesności… Bardzo dużo tego.
– Bo to „Lach Sądecki”, czego innego można się spodziewać (śmiech).
 
Nie zadowolę się odniesieniami etnograficznymi.
– Stanisław Papczyński jest trudno klasyfikowalny. Fakt. Nie jest statyczny. To jest chłop, syn kowala, człowiek, któremu nie szło w nauce, a potem nagle zaczęło iść. Człowiek, który się nie bał być „inny”, Amerykanie nazywają kogoś takiego „Maverick” – ten, który idzie pod prąd. Ale przy całej swojej „krnąbrności” – bo tak niektórzy odbierali jego postawę – był także nieprawdopodobnie pokorny.
 
Podpisywał się przecież „Stanisław grzesznik” albo „Stanisław niegodny”.
– I on naprawdę tak o sobie myślał. Jako zakonnik pijarski chciał większej gorliwości, był bardzo krytyczny wobec rzeczywistości, za co został uwięziony na pół roku w karcerze. Mówiono o nim, że jest krnąbrny, że jest nieposłuszny. Ostatecznie Stolica Święta zwalnia go ze ślubów, zezwalając mu na założenie własnego zgromadzenia zakonnego. Tak powstają Marianie, ale Papczyński do końca życia naprawdę kocha tych pijarów. Habit, który przyjmuje, jest nadal habitem pijarskim, tyle że białym na cześć Niepokalanego Poczęcia Maryi. Więc on się wymyka wszystkim szablonom. Wszystkim.
 
Naprawdę „Maverick”.
– Idźmy dalej: chłop, doradca magnata a późniejszego króla Jana III Sobieskiego, doradca nuncjusza apostolskiego Antonio Pignatellego, przyszłego papieża Innocentego XII. Człowiek znikąd, a jednak kaznodzieja królewski, dzisiaj byśmy powiedzieli: gwiazda – jego podręcznik do retoryki ma dwadzieścia parę wydań. Zarazem człowiek, który jest w tym wszystkim bardzo prosty.
 
I praktyczny.
– Jak to chłop. A jednocześnie gruntownie wykszatłcony kapłan. Jest taka cudna historia – dziś zupełnie niestrawna dla miłośników zwierząt – która jednak pokazuje pewien sposób jego myślenia, właśnie tej bezkompromisowej prostoty. Otóż będąc na dworze u pewnej hrabiny, Papczyński widzi, że ona karmi przy stole pieska, tak jak się karmi dziecko. Upomina ją raz, drugi, nie pomaga, więc w końcu mówi: „Piesku, zdechnij. I piesek zdycha.
 
To żart?
– Nie, prawdziwa historia.
 
Niezwykłe. I… makabryczne.
Ale dopiero to działa na nią otrzeźwiająco. Hrabina pada na kolana i otwiera się w końcu na oczywistą prawdę, że to właśnie człowiek, a nie zwierzę jest stworzony na obraz i podobieństwo Pana Boga. I nie chodzi tu naprawdę o kwestię stosunku do zwierząt – on ją chciał jedynie ukierunkować na Pana Boga. Bo czasami naprawdę potrzebne jest takie mocne uderzenie między oczy.
 
Może więc dla przeciwwagi jakiś cud uzdrowienia?
– Ojciec Stanisław jest oczywiście także mistykiem posiadającym dar uzdrawianiai istnieje na to bardzo wiele świadectw. Tyle tylko, że to wszystko dzieje się zawsze w odpowiednim kontekście. W jednym z tekstów Papczyński pięknie pisze, że w piekle jest wielu takich, którzy czynili cuda, ale nie ma tam ani jednego, który by czynił pokutę. On zaś jest rzeczywiście człowiekiem pokornym, pokutującym, który postrzega siebie jako grzesznika, ale ma też miłosierdzie dla grzeszników. Głośna jest choćby historia z cudem wskrzeszenia, który się dokonuje w czasie, kiedy sprawuje Eucharystię w Górze Kalwarii na Mariankach. Do ojca Papczyńskiego przychodzi kobieta, która wcześniej rozpowszechniała na niego paszkwile. Po nagłej śmierci córki błaga zakonnika o pomoc. On ją przyjmuje.
 
Cud się wydarza…
– Bo to jest człowiek rzeczywiście zakochany w Panu Bogu, kochający ludzi przez Chrystusa. To nie jest ktoś, kto głosi z ambony jedno, a żyje drugim życiem. Dzisiaj byśmy powiedzieli: „wierzący ksiądz”.
 
Aha – czytam przekaz…
– Wiara Papczyńskiego jest naprawdę wiarą żywą. Jest taki znamienny moment, kiedy umierający biskup Stefan Wierzbowski, założyciel Nowej Jerozolimy, czyli dzisiejszej Góry Kalwarii, rozdaje różnym zakonom dobra: tym dał ziemię, tamtym jeszcze coś innego, a kiedy przychodzi do niego ojciec Papczyński, mówi mu: a dla Marianów nie mam nic poza Opatrznością Bożą. A Papczyński na to: świetnie! I do dziś prowincja polska Marianów nazywana jest zwyczajowo prowincją Opatrzności Bożej.
 
Ładny tytuł. A jaki z tego „zysk”?
– Jeżeli popatrzymy na historię Marianów, to nasze zgromadzenie właściwie cały czas balansuje na granicy wyginięcia. Nigdy nie byliśmy dużą wspólnotą, kilka lat po śmierci Papczyńskiego Marianie w ogóle zostają rozwiązani, potem znowu przywróceni do dobrego imienia. Dzięki temu zaczyna się proces kanonizacyjny założyciela, jednak głównie ze względu na niekompetencje ówczesnych władz kościelnych zostaje on przerwany. Przychodzą rozbiory i kasata zakonu po powstaniu 1863 r. przez władze carskie. W momencie kiedy ks. Jerzy Matulewicz składa śluby, czyni to na ręce ostatniego żyjącego marianina ojca Sękowskiego. Tenże Sękowski mówi nawet: przygotowałem dwie trumny, jedną dla siebie, drugą dla zakonu. A jednak Pan Bóg prowadzi to dalej. My nie mamy żadnego innego zabezpieczenia – naszym zabezpieczeniem jest wyłącznie Opatrzność Boża. Tak jak wymyślił to sobie Papczyński.
 
Ta postać fascynuje Księdza. Widzę to.
– Och, ja jestem ojcem Papczyńskim ogromnie zafascynowany. Popatrzmy choćby, w jaki sposób jego postać zostaje przedstawiona światu dzisiaj. Przecież przez 300 lat praktycznie nic się nie działo. Proces zostaje wznowiony na początku lat 60., ale cały czas na Papczyńskim ciąży opinia o jego rzekomej krnąbrności i nieposłuszeństwie. W 1991 r., po wielu bojach, zostaje zatwierdzony dekret o heroiczności cnót. Zaczynamy się modlić o cud. Pytam jednego z postulatorów procesu beatyfikacyjnego ojca Papczyńskiego: „O jaki cud mamy się modlić?”. A on na to: „Teraz, kiedy medycyna tak bardzo się rozwinęła, Watykan najchętniej przyjmuje wskrzeszenia”. I jaki jest pierwszy cud?
 
Wskrzeszenie dziecka w łonie matki…
– Poprzedza je diagnoza lekarzy: dziecko nie żyje, czekamy aż urodzi się martwe. Ojciec chrzestny matki tego dziecka mówi jednak: „A ja i tak będę się modlił za wstawiennictwem ojca Papczyńskiego”. Dziecko rodzi się zdrowe. Ten cud staje się bezpośrednią podstawą do beatyfikacji Papczyńskiego.
Jaki jest drugi cud? Konająca kobieta – nie skutkuje żadna terapia, następuje ogólnoustrojowe zakażenie organizmu, lekarze rozkładają bezradnie ręce. Rodzina zaczyna się modlić. Ostatniego dnia nowenny kobieta niespodziewanie odzyskuje przytomność i w ciągu kilku dni wychodzi ze stanu agonalnego.
 
Dlaczego ludzie pukają właśnie do „zapomnianego” Papczyńskiego?
– Zawsze jest ktoś, kto wie… O ile dobrze pamiętam, w Ełku, gdzie oba cuda się dokonały, był to proboszcz, który pochodził z rodzinnej parafii ojca Papczyńskiego. Więc go znał. Zresztą na Sądecczyźnie i w ogóle wszędzie tam, gdzie pracują marianie, ta postać była zawsze bardzo żywa. Czasami jednak to orędownictwo rozchodzi się w jakiś przedziwny sposób. Przykładowo, w tym samym czasie kiedy był rozpoznany ten pierwszy cud z Ełku, w Stanach Zjednoczonych doszło do niemal identycznego zdarzenia. Dziecko z zadzierzgniętą pępowiną. Prawdziwy węzeł. Z czegoś takiego nie ma rozwiązania. A się rozwiązało, dziecko żyje.
 
Też Papczyński?
– Papczyński! W innym miejscu – dziecko, które było zdiagnozowane z ciężkimi wadami genetycznymi, urodziło się zdrowe.
 
Tych historii jest dziś już bardzo dużo.
– Największa księga łask znajduje się w Górze Kalwarii, w sanktuarium ojca Papczyńskiego na Mariankach. I cały czas spływają nowe, naprawdę niesamowite opowieści. Jestem przekonany, że nieprzypadkowo dzieje się to właśnie teraz, w czasach, w których nie ma szacunku dla nienarodzonych i kiedy tak mało jest troski o chorych i umierających. Papczyński, zakonnik sprzed ponad trzech stuleci, naprawdę jest świętym na nasze czasy. On jest dzisiaj jeszcze bardziej potrzebny. Dziwi się więc pan, że jestem nim tak bardzo zafascynowany?
 
Nie.
– Ja sam doświadczyłem podobnej historii, już po beatyfikacji. Pracowałem wówczas w Lublinie, na KUL. Obok naszego domu była parafia, też prowadzona przez Marianów. Proboszcz rzucił hasło: Zróbmy każdego osiemnastego dnia miesiąca nabożeństwo za wstawiennictwem błogosławionego Stanisława. Z błogosławieństwem relikwiami i całowaniem relikwii. Tak się złożyło, że poprowadziłem pierwsze nabożeństwo, wyjątkowo 8 grudnia, w Niepokalane Poczęcie. Zaprosiliśmy na nie małżeństwa pragnące potomstwa, a mające trudności z poczęciem dziecka. Wśród nich było małżeństwo moich przyjaciół, którzy mieli już dwójkę dzieci, ale przyszli w intencji swoich przyjaciół borykających się z bezdzietnością. Jakiś miesiąc później spotykam ich, mówią: „Ale ty masz rękę – i myśmy poczęli, i oni poczęli”.
Tak właśnie działa Papczyński: ludzie doświadczają ogromnych łask w kwestii przezwyciężenia niepłodności, różnych problemów małżeńskich, ale także problemów z nauką czy w sprawach dotyczących żałoby, umierania.
 
To nie przypadek, że mariańskie hospicjum w Licheniu jest dedykowane właśnie błogosławionemu Stanisławowi?
– Jasne, że nie. Ojciec Papczyński za życia towarzyszył konającym na polach bitew i umierającym w zarazach, miewał wizje czyśćca, w których zmarli prosili go o modlitwę. Po beatyfikacji, wraz z „promocją” postaci Ojca Stanisława, ten nurt modlitwy za zmarłych i umierających coraz mocniej się nasilał. Bo to jest właśnie cały Papczyński: bardzo mocny promotor świętości życia na wszystkich jego etapach.
 
Działa jak odruch Pawłowa?
Teraz już chyba tak. I tak jak mówimy św. Rita, a myślimy – sprawy beznadziejne, albo św. Krzysztof – wiadomo, bezpieczna podróż, tak Ojciec Papczyński zaczyna się powszechnie kojarzyć ze świętością życia i życiem poczętym.
 
To dobrze.
– Sam tytuł „patron małżonków pragnących potomstwa”, to nie jest wcale pomysł księży Marianów, tylko wynik zupełnie oddolnego działania. Kiedy przeglądałem różne łaski i cuda, jakie miały miejsce w okresie przed beatyfikacją Papczyńskiego i które były rozważane pod kątem złożenia ich w Watykanie z prośbą o rozpoznanie cudu, uderzyło mnie, że prawie wszystkie dotyczyły nienarodzonych dzieci. Przypadek?
 
Nie chcę dopowiadać za Księdza…
– Wydaje się, że to sam Pan Bóg objawia pewne rzeczy. Spójrzmy na to jeszcze inaczej: Ojciec Papczyński żyje w XVII w., umiera w XVIII. Jest zafascynowany Niepokalanym Poczęciem. W tym czasie w Kościele trwa dyskusja, czy powinien być ustanowiony taki dogmat, czy też nie, chociaż oczywiście nikt nie wątpi w świętość Maryi – a już na pewno nikt by się na to nie odważył w Polsce: Matka Boska to Matka Boska. Ostatecznie ogłoszenie dogmatu o Niepokalanym Poczęciu następuje w 1854 r. Zarazem jednak powstaje pytanie: Co dalej z charyzmatem Marianów?
 
Definicyjnie? Głosić cześć Niepokalanego Poczęcia.
– Ale na czym to ma polegać? Jest już „zamiecione” – Kościół ogłosił dogmat, jeśli ktoś w niego nie wierzy, to do widzenia, stawia siebie poza wspólnotą Kościoła. A zatem, co ma być tym mariańskim charyzmatem? Duszpasterstwo? Owszem, ale to robią wszyscy. Modlitwa za zmarłych? Piękne i chwalebne, ale także już praktykowane. I tutaj pojawia się ta pośrednia wskazówka, Pan Bóg mówi: skupcie się na nienarodzonych. To powinien być wasz główny nurt.  
 
I nagle wszystkie elementy układanki zaczynają się zgadzać.
– Otóż to! Troska o małżeństwa pragnące potomstwa, ochrona życia jeszcze nienarodzonego, które jest jeszcze takie delikatne, kruche, ochrona życia przed zabójstwem, troska o godność człowieka – także w umieraniu – to wszystko zaczyna nabierać sensu, bo jak ja inaczej mam naśladować Niepokalane Poczęcie? Przecież to jest unikalna łaska!
 
Teraz lepiej rozumiem, dlaczego w Licheniu macie i hospicjum, i ośrodek leczenia niepłodności.
– Początek i koniec życia. Tu jest zarówno sto procent Papczyńskiego, jak i sto procent medycyny. W każdym z tych miejsc staramy się, aby człowiek – nieważne jak bardzo chory czy ułomny – czuł się kochany i zaopiekowany. I to też jest Papczyński. Albo inaczej: to Pan  Jezus tak uczy. A ojciec Stanisław jest jedynie jego wiernym uczniem. Zresztą, kiedy odchodził z tego świata, napisał w testamencie: Ludziom zostawiam Jezusa Chrystusa do naśladowania, a ciekawskim wizerunek do podziwiania.
 


 
Piotr Kieniewicz OMI
Marianin, doktor habilitowany teologii moralnej, bioetyk, rzecznik prasowy sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski w Licheniu Starym i wicedyrektor licheńskiego Centrum Pomocy Rodzinie i Osobom Uzależnionym, gdzie kieruje Ośrodkiem Wsparcia Płodności „Naprotechnologia”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki