Dlaczego Ksiądz Arcybiskup pojechał do Syrii?
– Poprzez naszą wizytę chcieliśmy w tych zrozpaczonych ludziach obudzić nadzieję. Chodzi tu głównie o chrześcijan obrządków wschodnich. Musimy pamiętać, że Kościół powszechny obejmuje nie tylko katolików rytu rzymskiego, ale też obrządków wschodnich. Obok dominującego liczebnie Kościoła melchickiego jest tam pięć mniejszych Kościołów katolickich: maronicki, ormiański, syrokatolicki, chaldejski, łaciński. Są też Kościoły prawosławne. Mamy też pewne zobowiązanie wobec kraju, z którego wyszedł św. Paweł, wielki Apostoł Narodów.
Nie bał się Ksiądz Arcybiskup o swoje życie?
– Wyjazd w takie miejsce zawsze wiąże się z ryzykiem. Jeśli jednak jesteśmy rzeczywiście związani wspólnotą Kościoła, trzeba się zmierzyć z takim ryzykiem.
A z czym muszą mierzyć się Syryjczycy?
– Ich zdaniem to, co obecnie spotyka Syrię, jest efektem wydarzeń wewnętrznych i zewnętrznych. Nie tyle spowodowanych przez samą Syrię, ile z racji konfliktów wywołanych przez ingerencje zewnętrzne. Tak bywało już wcześniej, chociażby wtedy, gdy Francja i Anglia walczyły o dostęp do źródeł ropy, a ofiarą stała się Syria. Może to jest pewne uproszczenie, ale niestety jest w nim dużo prawdy.
A teraz?
– A teraz mamy wojnę Arabii Saudyjskiej z Iranem na terenie Syrii. To wojna sunnitów z szyitami, a na dodatek Kurdów z Turkami. Mówienie o demokracji w tamtych realiach wydaje się bezsensowne. Syryjczycy nie odnoszą się z szacunkiem do modelów społecznych, w których każdy mógłby robić, co chce.
Jak sytuacja będzie się rozwijać?
– Zarówno prezydent Baszszar al-Asad, jak i jego przeciwnicy znajdują się w bardzo trudnej sytuacji. Asad chce ponownie kandydować, a siły mu przeciwne nie chcą do tego dopuścić. Do konfliktu włączyła się Rosja, która chce umacniać pozycję Asada i w jakimś stopniu jej to już się udaje.
Miałem okazję poznać księży, których rodziny mieszkają w Iraku i Syrii. Pamiętam, że mówili o przyzwyczajeniu do wojny. To jest możliwe?
– Pozornie wydaje się, że ci ludzie prowadzą normalne życie, mimo wszystko. Pracują, uczą się, chodzą do kościoła, modlą się w meczetach. Nie zwracają nieustannie uwagi na spadające bomby i latające samoloty. Nawet do tak strasznych okoliczności musieli się w końcu przyzwyczaić. O toczącej się wojnie domowej przypominają natomiast wszechobecne kontrole. Codzienne normalne życie splata się z wciąż powracającym poczuciem niepewności.
Krajobraz zrujnowanych miast nie pozwala chyba Syryjczykom zapomnieć, że ich życie jest zagrożone?
– To prawda. Są obszary, które zostały doszczętnie zniszczone. Do takich miejsc należy na przykład Homs czy Maalula, z której wszyscy mieszkańcy musieli uciekać. Co prawda dzisiaj wielu z nich tam powraca, ale nie stanowią oni więcej niż połowy wcześniejszej populacji miasta. Poza tym odnajdują najczęściej ruiny własnych domów. Obraz jest dramatyczny. W jeszcze gorszym stanie jest Homs, którego mieszkańcy oprócz tego, że tracą własne domy, cierpią też z głodu. Są miejsca, które zostały najpierw zajęte przez Państwo Islamskie, a następnie zniszczone podczas odbijania ich przez siły rządowe.
Nie da się długo tak żyć…
– Z tego powodu wielu Syryjczyków ucieka z kraju. Zniszczenia nie dotykają przecież tylko sfery materialnej, ale wywierają głębokie piętno duchowe. Odbierają nadzieję na lepszą przyszłość. Na twarzach ludzi można odczytać pewnego rodzaju zobojętnienie. To trwa zbyt długo. Ludzie nieustannie giną, a wojna wydaje się wciąż nie mieć końca. Powodem ucieczki sześciu milionów ludzi, szczególnie młodych, jest także zobowiązanie do służby wojskowej do 42. roku życia. Dotychczas uciekali, głównie przekraczając granicę z Libanem i Turcją, ponieważ do tych krajów nie była wymagana wiza.
W wyobraźni rysuje się obraz ludzi, którzy żyją, jakby mieszkali w ogromnym szpitalu polowym.
– Tylko tyle, że bez wystarczającej liczby lekarzy. Miejscowi mówią, że około 50 tys. z nich wyjechało z kraju. Stąd personel szpitalny jest bardzo ograniczony.
Jak w tej sytuacji odnajdują się księża?
– Mogą na szczęście pracować. Kościół cieszy się wolnością religijną ze strony władz. Prezydent Asad nie ogranicza działań duszpasterskich. Zadziwiające jest natomiast to, jak bardzo chrześcijanie są tam zaangażowani w budowanie własnych wspólnot parafialnych. Wielu z nich podejmuje odpowiedzialność za wychowanie chrześcijańskie młodzieży. W jednej z parafii pracuje 62 młodych katechistów. Rozwinięta jest formacja narzeczonych. W każdej parafii jest też zespół muzyczny. Ponadto Syryjczycy przeżywają swoją wiarę w sposób bardzo żywy. Można tego doświadczyć szczególnie podczas liturgii. Jej uczestnicy zawsze z uwagą słuchają, przygotowują oprawę liturgii oraz żywo śpiewają. Byłem zadziwiony też tym, jak bardzo syryjscy chrześcijanie dbają o stare świątynie i jak piękne są te, które budują. Chociaż niestety dzisiaj wiele z nich jest zrujnowanych.
To znaczy, że jest inaczej niż w laicyzującej się Europie.
– Ludzie są tam bardzo pobożni; w Europie takiej pobożności już nie ma. Odnoszą się z życzliwością i szacunkiem do osób duchownych, zarówno chrześcijańskich, jak i muzułmanów. Okazują to publicznie na ulicy. Jest to zapewne wyraz pobożności wschodniej, która charakteryzuje się postawą większej otwartości. Ludzie z wielkim pietyzmem proszą kapłana o błogosławieństwo. Spodziewałem się natomiast, że wcześniejsze wpływy rosyjskie w Syrii okażą się silniejsze na syryjską mentalność. Tymczasem zastałem ten sam świat arabski, z jakim miałem do czynienia na terenach Palestyny, Jordanii, Egiptu czy w Iraku. Nie znalazłem śladów podobieństw do europejskiego sekularyzmu.
Dlaczego więc Syryjczycy giną w bratobójczej wojnie?
– Miałem okazję rozmawiać z tymi, którzy byli prześladowani przez muzułmanów z Państwa Islamskiego. To nie jest ten sam islam, który znają ludzie ze swoich codziennych doświadczeń sprzed wojny domowej. Wcześniej potrafili ze sobą żyć w pokoju. Niestety, wielu przyjaźnie nastawionych muzułmanów zmieniło swoją postawę pod wpływem propagandy islamu radykalnego. Niektórzy z nich, chociaż zamieszkiwali w pokoju przez wiele lat obok chrześcijan, teraz zaczęli wspomagać Państwo Islamskie i mordować swoich chrześcijańskich sąsiadów.
W związku z tym powinniśmy obawiać się przybywających do Europy uchodźców?
– Syryjscy chrześcijanie przekonywali mnie, że tej formie radykalnego islamu nie można ufać. Problem polega na tym, że radykalni muzułmanie nie tolerują odmienności. Może powiem teraz coś, co nie będzie politycznie poprawne, ale zdaniem wielu Syryjczyków Europa powinna być bardziej ostrożna. W ich opinii nie jesteśmy świadomi tego, co sobie przygotowujemy poprzez niekontrolowany napływ imigrantów.
To znaczy, że nie powinniśmy ich przyjmować?
– Polacy dobrze znają los imigranta. Każdy, kto musi pozostawić swój dom i ojczyznę, czuje się wykorzeniony. Dopiero kolejne pokolenia są w stanie naprawdę poczuć się w innym kraju jak w swoim własnym. Przymusowa emigracja nigdy nie jest rozwiązaniem dobrym. Dlatego byłoby lepiej, gdyby Syryjczycy mogli pozostać we własnej ojczyźnie.
Sześć milionów już z Syrii uciekło.
– Dlatego patriarchowie chcą utrzymać resztę. Chcemy im w tym pomóc.
Kościół w Polsce cały czas pomaga Syryjczykom.
– Od listopada ubiegłego roku przekazaliśmy Syryjczykom 1,2 mln euro. Chociaż wydaje się to niewiele w stosunku do ich potrzeb, to jednak jest to przynajmniej znak naszej duchowej solidarności. Nie możemy pomóc wszystkim, robimy jednak przynajmniej to, co możemy. W tym kontekście patriarcha Grzegorz III Laham zaproponował ciekawy projekt. Jego zdaniem możemy pomóc, składając się na remont jednego zrujnowanego pokoju. Jeśli rodzina będzie mogła się schronić w jednym przynajmniej pokoju, nie zostawi swojego domu, a z czasem, z roku na rok, będzie remontowała pozostałe pomieszczenia. Jest to również szansa na powrót tych, którzy już uciekli.