Od pierwszego telefonu wiedziałam, że to będzie niezwykłe spotkanie.
– Czy możemy zobaczyć się w środę? Byłby to dla pani dobry dzień?
– Proszę pani, dla mnie każdy dzień jest dobry, najlepszy! Ja się rano budzę i wiem, że będzie dobrze. Proszę przyjechać, nacisnąć na domofonie 10, a ja pani otworzę. Nazywam się Helenka Szczepańska.
Więzienie
Pani Helenka ma 68 lat i mieszka w Brzegu, niecałą godzinę drogi z Opola w kierunku Poznania. Jest mamą czworga dzieci, wszystkie już mocno dorosłe – najstarszy syn ma 47 lat. Jest też babcią ośmiorga wnucząt, dla których chętnie lepi zdumiewające liczby pierogów, bo „młodzi nie mają czasu”. Ale co to dla niej, doświadczonej kucharki z pasji i wykształcenia?
Życie pani Heleny nie było łatwe.
– Miałam męża wykolejeńca, awanturnika i alkoholika – zaczyna opowiadać. – Dobrze zarabiał, był magazynierem. Zakładałam mu sprawy w sądzie o ciągłe awantury, ale koniec końców wycofywałam. Tylko ze względu na dzieci, małe były. A co im obiecał, wszystko dał. Były święta, zamawiał taryfę i brał je do zoo. A ja? A ja nie narzekałam.
Historia przemocy domowej zakończyła się dramatem. – Była awantura, doskakiwał do mnie po pijaku – wspomina pani Helena. – Aż zahaczył się w kuchni o nóż. Zmarł po tygodniu.
Śledztwo trwało półtora roku. Pani Helenka miała prywatnego adwokata, bo sama nie potrafiła się bronić. – To była trzecia albo czwarta rozprawa. Sędzina krzyczy: 15 lat! Byłam przerażona – mówi.
Ostatecznie zmieniono kwalifikację czynu – taka ładna nazwa na straszne rzeczy. Sąd nie skazał pani Heleny za zabójstwo, ale za nieumyślne spowodowanie śmierci na 7,5 roku więzienia. Odsiadywanie wyroku w Zakładzie Karnym w Opolu rozpoczęła w 1995 r.
Pudło z wełną
Odtąd rytm dnia wyznaczały pęki dużych, więziennych kluczy. – To było najgorsze, to bezrobocie. I tylko otwieranie drzwi: „pyk pyk pyk”, zamykanie: „pyk pyk pyk”, apele, śniadania, obiady, dostawy chleba, wystawianie kubłów na śmieci, kolacje. Więzienie bez pracy to po pół roku zakład psychiatryczny – opowiada pani Helena.
Jej życie zmieniło się w 1996 r. – Wtedy poznałam ks. Jerzego Dzierżanowskiego, związanego z domem samotnej matki w Opolu. Pani zna? Taki przystojny… – przywołuje w pamięci pierwsze spotkanie. To on przywiózł do ZK pudła z kolorową włóczką. „Panie Piotrze, co to za wełna?” – zapytała wychowawcę. „A nie wiem, nie mam czasu, jutro sobota, mam dyżur, to pogadamy”.
Ale wełna nie dawała pani Helence spokoju, no bo jak to tak taki dobry towar miałby pójść na zmarnowanie? Z radością przyjęła wiadomość: „Dzwonili z przedszkola, chcą 15 czapek i 15 szalików”. Sama wybrała włóczkę, wymyśliła wzór i zrobiła. Do każdej czapki przyszyła wielki pompon. – Pani z przedszkola przyniosła mi za to babkę, pół kilo kawy, dwie herbaty, całą reklamówkę dobrych rzeczy. Jakżebym mogła brać od niej pieniądze? – wspomina.
Po czapkowo-szalikowej manufakturze zostało w pudle bardzo dużo małych kłębuszków, które znowu nie dawały pani Helence spokoju. „A, to zrobię buciki, takie malutkie, i zawieziemy dzieciom z domu samotnej matki” – pomyślała. „Będą miały do chrztu”. – Wydziergałam 30 par, każda inna. I tak się to ks. Jerzemu spodobało, że przyniósł mi worek ekstrawełny i kazał robić następne. Teraz to tyle o mnie opowiada, że pół świata mnie zna, nawet pani z Krakowa przyjechała, to może jeszcze ktoś z zagranicy mnie odwiedzi? Ja tam lubię ludzi, codziennie mogę mieć gości. Więc ks. Jerzy mówi, że pół świata mnie zna, a wnuczka, że cała kula ziemska. Może i tak – śmieje się pani Helenka.
Na wolności
Czy pierwsze dni na wolności były trudne? Na pewno były inne. – Siedzę w pokoju. Od podwórka cisza, od ulicy cisza, bo jednokierunkowa – wspomina pani Helenka. – A w zakładzie ciągle to „pyk pyk pyk” kluczami, bez przerwy. Przyjechała siostra. I co chwilę otwierały się drzwi do mojego pokoju i ktoś wchodził. Sprawdzali chyba, czy jakiejś głupoty nie zrobię – opowiada. – A ja nie. Chodziłam z podniesioną głową, a w Brzegu, gdzie przecież tylu ludzi znam, nikt mnie nie wytykał palcami.
Kiedy pani Helena kończyła odsiadywanie wyroku, wszyscy pytali, kto teraz przejmie jej „interes”. „Nikt! Ja, ja będę robić. To moja pokuta za wszystkie popełnione w życiu grzechy. Będę robić tak długo, jak będę mogła. Byle zdrowia starczyło. Byle oczy były dobre i mnie ręce nie bolały. Boję się trochę o te ręce moje”.
Nie zabiegając o to i nie zdając sobie z tego sprawy, pani Helenka stworzyła przepiękny symbol troski i walki o życie poczętych dzieci. Jej buciki rozchodzą się jak świeże bułeczki nie tylko w Polsce, ale też wśród Polonii w USA i Kanadzie. Pani Helenka nie robi ich dla zysku, ale z miłości do ludzi. Ci natomiast przekazują ofiary na pomoc samotnym mamom i obronę życia. Do tej pory wykonała ich, na oko, ponad 50 tys. par. – Ksiądz się śmieje, że ile będę miała, tyle upłynni, bo rozchodzą się raz–dwa – cieszy się.
Zobowiązanie, że po wyjściu z ZK nie zaniecha pantofelkowej manufaktury, potraktowała bardzo poważnie. Produkcja trwa rano i wieczorem, w przerwach między wykonywaniem domowych obowiązków i podczas oglądania ulubionego serialu. – A jak długo do sąsiadki nie zajrzę, to puka mi miotłą w podłogę, żebym do niej przyszła. „Poczekaj, wezmę druty” – i idę do niej. Rozmawiamy i ja w tym czasie przerabiam oczka, na okrągło – i pokazuje jak. Ręce znowu pracują, znowu dziergają, znowu na dwa palce 40 razy nawija wełnę, żeby potem precyzyjnie ją ścinać, aż powstanie malutki bąbelek do bucika. Kiedyś bąbelki powstawały na tekturze, ale zajmowało to pani Helence zbyt dużo czasu, dlatego, jak żartuje, musiała unowocześnić swoje stanowisko pracy. „Ty, Hela, przecież nie jesteś głupia. Ty musisz tak sobie zrobić, żeby ci lepiej w życiu było”.
Dwa razy w miesiącu trzeba naostrzyć nożyczki, bo od wełny szybko się tępią. Na początku był to dla pani Helenki spory wydatek – jedno ostrzenie to 12 zł, czyli 24 zł na miesiąc. Odkąd jednak dla wnuczki właściciela wydziergała buciki, płaci po 5–6 zł.
Wymodlone dziecko
Z paputkami wiąże się wiele historii. Wszystkie zna Pan Bóg. Może są wśród nich świadectwa nawrócenia albo uratowane życia ludzkie? Pani Helenka ze wzruszeniem opowiada jedną z nich.
To było dobrych kilka lat temu, 7 a może 8 lat. Do pani Helenki przyjechał ks. Jerzy. Na kawę albo herbatę, w odwiedziny. Opowiadał jej o małżeństwie, które od lat stara się o poczęcie dziecka i nic. Byli już zdecydowani, żeby zaadoptować. – A ja właśnie zrobiłam takie piękne, malutkie buciki do chrztu, myślałam, że się przydadzą w domu samotnej matki. Powiedziałam wtedy tak: „Proszę księdza, gdy to małżeństwo przyjdzie, to proszę im te buciki dać. I powiedzieć, że ja im życzę wszystkiego najlepszego, że to dzieciątko będzie”. Spotkaliśmy się po jakimś czasie, ja już o tamtej sprawie prawie zapomniałam. Bo wie pani, czasem jak ksiądz mnie odwiedzi, to sobie opowiadamy historie sprzed 15 lat. I wtedy mi powiedział, że pani jest w ciąży, że urodzi się dziecko. Boże, jak ja się cieszyłam! I przecież nic od nich nie chciałam, bo to nie moja zasługa, a przysłali mi dobrą kawę i zagraniczną czekoladę.
Dla Polski
W opowieści pani Helenki urzeka jeszcze jedno. Denerwuje się na ludzi, którym zegarek przyrósł do ręki i pracują „od do”, czekając, aż wyjdą do domu. – A ja nie patrzę na zegarek, bo i po co? Praca jest, i dobrze. Ale trzeba ją jeszcze lubić, szanować i dla naszego kraju pracować, dla Polski. Ja wstaję o czwartej rano i idę spać późno, u mnie nie ma dnia straconego na byle co. I jeszcze jedno pani powiem na koniec. Nikt mi nie powie, że w niczym nie jest dobry, każdy się do czegoś nadaje. A ja żyję, kochana, ludziom na złość. Tym ludziom, którzy innych spisują na straty. I wie pani co? Ja mam z ks. Jerzym umowę. Jeśli umrę pierwsza, to on mnie pochowa. I napisze mi na grobie: „Najlepsza i najstarsza kapciarka świata”.