Logo Przewdonik Katolicki

Ekonomiczne haczyki codzienności

Michał Bondyra

Myśląc o budżecie domowym, kierujemy się zwykle intuicją. Choć ta podpowiada nam dobre rozwiązania, warto wiedzieć, jakie wynagrodzenie wynegocjowaliśmy, jaką kartę płatniczą posiadamy oraz czy mityczne zero procent rat naprawdę nic nie kosztuje.

Przeprowadzone ostatnio badanie na temat wiedzy ekonomicznej na zlecenie Centrum im. A. Smitha pokazało, że nie mamy wiedzy ekonomicznej, a decyzje związane z pieniędzmi podejmujemy zwykle instynktownie. Andrzej Sadowski, prezydent Centrum, omawiając badania przyznał, że ten społeczny instynkt jest na bardzo wysokim poziomie. I dobrze, ale nawet najlepsza intuicja nie zastąpi wiedzy, której zwyczajnie nam brakuje. By stan ten choć w części poprawić, zajmijmy się trzema zagadnieniami, które na różnych etapach życia dotykają nas w codzienności. Każdy z pracujących otrzymuje przecież wynagrodzenie, niemalże każdy za zakupy płaci kartą płatniczą, a wielu z nas kupuje na raty.
 
Kwota ta sama, ale inna
Choć według oficjalnych danych Głównego Urzędu Statystycznego bezrobocie spada – pod koniec września oficjalnie bez zatrudnienia było nieco ponad 1,5 mln Polaków – to wciąż wielu z nas pracy szuka, zastanawia się nad jej zmianą albo próbuje uzyskać podwyżkę uposażenia. W takich rozmowach potrzebna jest elementarna wiedza, która pozwala rozróżnić, o jakiej sumie mówimy. Wynagrodzenie w wysokości 3000 zł netto oraz brutto to dwie różne sumy. Ta ostatnia realnie wynosi wtedy nieco ponad 2150 zł. Warto więc podczas kluczowych rozmów od razu zdefiniować, czy rozmawiamy o kwotach, które zarobimy na rękę (netto) czy brutto, od których będziemy musieli odciągnąć jeszcze rozmaite daniny. Co ciekawe, polski kodeks pracy w ogóle nie rozróżnia pojęcia wynagrodzenia netto i brutto. O wynagrodzeniu mówi w sposób ogólny, co sprawia, że przyjmuje się je w kwocie... brutto.
Co kryje się zatem pod tym hasłem? W obszernym worku z napisem „brutto” prócz realnej pensji mamy też składkę na ubezpieczenia emerytalne, rentowe i wypadkowe, składkę na ubezpieczenie zdrowotne oraz zaliczkę na podatek dochodowy. Składkę na poczet emerytury, która wynosi 19,52 proc. naszego wynagrodzenia brutto solidarnie po połowie (po 9,76 proc.) płaci nasz pracodawca oraz my. Z 8 proc. składki na ubezpieczenie rentowe płacimy tylko 1,5 proc. Resztę wpłaca pracodawca. Co miesiąc płacimy też 2,5 proc. na ubezpieczenia chorobowe. NFZ pobiera od nas 7,8 proc. wynagrodzenia na ubezpieczenia zdrowotne. Nie możemy zapomnieć też o zaliczce na podatek dochodowy, która wynosi 6,5 proc. od sumy pomniejszonej o ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Tak naprawdę na kontach widzimy więc tylko 71 proc. zapisanej w umowie pensji. Pamiętajmy o tym, rozmawiając o naszym wynagrodzeniu. W obliczeniu tego, ile chcemy zarabiać, pomocny może być także dostępny w sieci kalkulator wynagrodzeń. Warto z niego skorzystać.
 
Z debetówką do bankomatu
Kart płatniczych mamy niemalże tyle, ilu mieszka nas w Polsce. Z danych NBP za pierwszy kwartał wynika, że w naszym posiadaniu jest 35,5 mln plastików. Lwią część stanowią dwa rodzaje kart: debetowe (ponad 29 mln kart) oraz kredytowe (blisko 6 mln kart). Różnice między nimi są znaczne, ale w wielu przypadkach nie zdajemy sobie z tego sprawy. Najbardziej popularne debetówki dostępne są dla każdego posiadacza konta. Dzięki nim możemy korzystać ze środków, które mamy odłożone na rachunku, ale i z debetu, który przyznaje nam bank. Ta karta pozwala nam wypłacać gotówkę w bankomatach, ale i płacić w sklepach za zakupy, nie pociągając za sobą żadnych dodatkowych kosztów. Bardziej skomplikowana jest kredytówka, która stanowi połączenie karty płatniczej i kredytu konsumenckiego. Ustawa o kredycie konsumenckim z maja 2011 r. mówi, że każde korzystanie z limitu, jaki mamy na takiej karcie jest niczym innym, jak zaciąganiem kredytu konsumenckiego. W przeciwieństwie do karty debetowej w kredytówce nie korzystamy więc z własnych środków, a ze środków banku.
Nie opłaca się za pomocą karty kredytowej wyciągać gotówki z bankomatów. Gdy to zrobimy, od każdego podejścia do „ściany” zapłacimy od 3 do 4 proc. prowizji, nie mniej jednak niż 5 zł. Przy wypłacie 500 zł bank zabierze nam więc nawet 20 zł! Mało tego, bank naliczy nam odsetki i to od dnia, w którym wypłaciliśmy pieniądze. Karta kredytowa jest jednak doskonała do transakcji bezgotówkowych. Kredyt, który w jej ramach zaciągamy w banku jest nieoprocentowany, ale tylko przez początkowy okres. W różnych bankach trwa on od 50 do 60 dni. Jeśli w trakcie tego czasu oddamy całość kredytu zaciągniętego w danym okresie rozliczeniowym i nie wypłacimy przy tym żadnej gotówki z bankomatu, dodatkowo nie zapłacimy ani grosza. Przekroczenie jednak tego okresu skutkuje uruchomieniem wysokiego, bo 12-procentowego w skali roku, oprocentowania. Nieuwaga i lekkomyślność mogą więc nas wiele kosztować.
 
Zero procent plus
Do świąt Bożego Narodzenia pozostał jeszcze ponad miesiąc, ale w sklepach tradycyjnie już pojawiły się wielkie promocje. Z witryn krzyczą do nas superokazje. Wszystko w ratach za „zero procent”. Czy aby na pewno? Raty zero procent to nic innego jak umowa kredytowa. By weszła w życie, sprzedawca sprawdza zaświadczenie o naszych dochodach, kontaktuje się z bankiem, a na końcu podsuwa nam do wypełnienia zwykle obszerną umowę. W niej często okazuje się, że prócz nieoprocentowanych rat musimy wykupić obowiązkowe ubezpieczenie obejmujące utratę życia, inwalidztwo czy nawet utratę pracy. Możemy w niej być też zobligowani do zapłaty kilkuprocentowej prowizji, albo płatnej co miesiąc karty kredytowej. Darmowy kredyt może więc nas kosztować nawet jedną piątą wartości ceny.
Może się też okazać, że nieoprocentowane raty trzeba spłacić przez sześć miesięcy od daty podpisania umowy. Spokojni spłacamy więc pierwszą ratę po miesiącu, trzymając się harmonogramu i wtedy okazuje się, że została nam do spłaty ostatnia rata. W ten sposób przekraczamy termin sześciu miesięcy i zaczynamy płacić nawet kilkunastoprocentowe odsetki w skali roku.
A co gdy w ratach zero procent nie ma ani kosztów ubezpieczeń, ani karty kredytowej, ani prowizji? Może okazać się, że kredyt jest naprawdę bez oprocentowania, ale sprzedawca jego koszt wrzuci w cenę towaru. Krótko rzecz biorąc, za wymarzony telewizor zamiast dwóch tysięcy złotych zapłacimy nawet 500 złotych więcej. Lepiej więc kupować za gotówkę, a gdy nas na coś nie stać, poczekać aż ten stan się zmieni. Dobrze jest też porównywać oferty z konkurencją. Jeśli jednak chcemy koniecznie kupić na raty zero procent, bardzo dokładnie czytajmy umowę, pytajmy o to, czego w niej nie rozumiemy, a potem trzymajmy się z żelazną konsekwencją terminów spłat.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki