Logo Przewdonik Katolicki

Zostały tylko wiersze

Monika Białkowska
Fot: archiwum prywatne W. Smaszcza

Rozmowa z Waldemarem Smaszczem

Przez wiele lat przyjaźnił się Pan z księdzem Janem. Jak się zaczęła Wasza wspólna historia?
– O ks. Janie Twardowskim najpierw usłyszałem od swojego profesora, Konrada Górskiego. Przyszedłem kiedyś do niego, a on siedział nad książką. Zapytał, czy znam autora. Na okładce było napisane: „Jan Twardowski, Znaki ufności”. Nie znałem. Usłyszałem: „Musi pan koniecznie poznać! Za dwadzieścia lat to będzie największy polski poeta!”.
Kiedy wybuchł stan wojenny, pracowałem na uczelni w Białymstoku. Studenci powiedzieli mi, że do duszpasterstwa akademickiego przyjeżdża ks. Jan Twardowski. Wybraliśmy się razem. Prosiłem, by jeśli tylko ktoś ma przysłany zza granicy magnetofon, nagrywał wszystko, bo to prawdziwy skarb. Spotkanie było niezwykłe, wszystkiemu zresztą, co było związane z ks. Twardowskim, towarzyszyła szczególna aura, nie wiedzieliśmy do końca, czy jeszcze siedzimy, czy unosimy się w powietrzu. Na pytania o wielkość Boga odpowiadał z zachwytem: – Bo musicie państwo wiedzieć, że samych chrabąszczy jest 40 tys. gatunków! Po jednym tylko spotkaniu, jeśli człowiek był wrażliwy na ten świat, pozostawał pod wrażeniem.
Po spotkaniu ksiądz podpisywał wiersze, ręcznie przepisywane i podsuwane mu na kartkach, bo książek przecież wtedy nie było. Podszedłem i przedstawiłem się, że jestem od prof. Konrada Górskiego. Wtedy ksiądz poprosił, abym chwilę zaczekał, i zaczęliśmy rozmawiać. Miałem przyjechać do niego do Warszawy. To był dla mnie duży kłopot. Trwał stan wojenny, a dla mnie widok żołnierzy z kałasznikowami chodzących po ulicy był poniżeniem. Nie chciałem patrzeć na taką Warszawę. Dostawałem jednak list po liście od księdza: „Jak długo jeszcze będę na Pana czekał?”.
 
O czym rozmawiał stary ksiądz i młody polonista?
– Ksiądz dobierał sobie przyjaciół „tematycznie”, nasze rozmowy dotyczyły literatury. Całe moje życie z nim to wyłącznie literatura. Nie chcę używać wielkich słów, ale trafiliśmy na siebie: krytyk spotkał poetę, a poeta krytyka, na dodatek przygotowanego do czytania poezji religijnej. Spotykaliśmy się raz na miesiąc, potem coraz częściej, czasem nawet i sześć razy w tygodniu. Przed stanem wojennym prowadziłem zajęcia z literatury emigracyjnej i religijnej. Kiedy zaczął się stan wojenny, rektor został zdjęty, jego miejsce zajął jakiś zastępca członka biura politycznego rządzącej wówczas partii. Zmieniła się atmosfera na uczelni, ponadto pracy nie dawało się pogodzić ze współpracą z księdzem, a ja nie miałem wątpliwości, co wybrać. Wielki ukłon należy się tu mojej rodzinie, bo to przecież było ryzyko odejść z etatu i liczyć na to, że Pan Bóg pozwoli jakoś funkcjonować. I tak jakoś zostaliśmy z księdzem razem, bez wielkich słów. A on pisał, że przyjaźń jest poniekąd większa od miłości, bo „można kochać i chodzić samemu po ciemku, z przyjaźnią jest inaczej – ta zawsze wzajemna”.
Mamy w rodzinie czułe pamiątki z tego czasu. Liścik z wierszem na 25-lecie naszego małżeństwa. Wierszyk napisany dla naszej najmłodszej córki, dedykacje (ostatnie z 17 stycznia 2006 r.), wiele wspólnych fotografii. Znaliśmy się 23 lata, przez 10 lat jeździliśmy razem na spotkania autorskie po całej Polsce.
 
Takie wspólne podróżowanie musiało być niezwykle interesujące.
– Spotykały nas różne przygody. Ksiądz był świętym człowiekiem, ale jak się uparł, to był koniec! Przez pół roku panie z Tychów starały się, żeby do nich przyjechał. Mieliśmy tam być tylko kilka godzin, a tu lancia, kierowcy w mundurach, najdroższy z możliwych hoteli, jedzenie na srebrnych tacach. Kiedy jednak przybyliśmy do biblioteki, okazało się, że nie ma nagłośnienia. A trzeba dodać, że ksiądz mówił bardzo cicho. Powiedział do mnie: – Jak nie będzie nagłośnienia, nie odezwę się!
Dyplomatycznie tłumaczyłem paniom, że jest dużo ludzi, że ksiądz mówi cicho, że naprawdę bez mikrofonu się nie obejdzie. W końcu ktoś pojechał po nagłośnienie do urzędu miasta, a tymczasem ja stanąłem przed ludźmi i przez godzinę mówiłem, żeby jakoś wypełnić czas.
Dobrych dziesięć lat później podczas innego spotkania na drugim końcu Polski usłyszałem: – Tak się miło z panem rozmawia, a mnie przed panem ostrzegano. Że na spotkaniu z księdzem w ogóle go pan do głosu nie dopuścił!
Ksiądz Jan nie znosił pompy. Absolutnie nie jeździł na żadne „akademie ku czci”. – Posadzą mnie na scenie, będą gadać, ja usnę i będą ze mnie się śmiać! – mówił. Ale za to na spotkania z czytelnikami jechał zawsze, jeśli tylko miał siły.
 
Spotkania z czytelnikami nie były lekarstwem na samotność, która przebija przez wszystkie jego wiersze…
– Ks. Twardowski był niezwykle samotny, przez całe życie. Wychowany pośród trzech sióstr, jako dziecko był bezradny wobec męskiego świata. Diabła rysował ładnego, bez rogów, i tłumaczył, że to samiczka. Potem nawet w dowcipie nie należało przy nim użyć trywialnego słowa, bo się krzywił. Z ojcem był skonfliktowany, bo ten chciał z niego zrobić inżyniera. Jako humanista kończył szkołę matematyczno-przyrodniczą. Co jakaś dziewczyna mu się podobała – zaraz zaczynała mu się zwierzać ze swoich zawiedzionych miłości. Miał kompleks, że w czasie wojny wszyscy lepsi od niego zginęli, a on, fajtłapa, przeżył. Był wprawdzie zaprzysiężony w AK, ale prywatnie, przez szwagra, który potrzebował go do przenoszenia paczek. W powstaniu na kilkunastu mieli jeden pistolet, wziął go ktoś inny, ks. Jan został ranny w nogę, kuzyn znalazł go w szpitalu i wyprowadził z Warszawy.
Potem jako poeta wśród księży też czuł się wyobcowany. Mówił, że księża wierszy nie rozumieją, a biskupi to już wcale. Prymas Wyszyński dwukrotnie go upomniał. Później w prywatnym liście przepraszał, jednak upomnienie było publiczne, a dla tak wrażliwego człowieka, jakim był ksiądz Jan – bardzo bolesne. Zresztą sama sztuka sprawia, że człowiek jest samotny, żyje w trochę innym świecie. Ale też obiektywnie trzeba powiedzieć, że on na proboszcza się nie nadawał. Boże chroń! Rozdałby wszystko, naprawdę! W swoim mieszkaniu miał tylko kilka mebli: sekretarzyk z rodzinnego domu, stół, klęcznik, łóżko, regał i leżankę pachołka Jana Kazimierza z XVII w. Prosiłem, żeby chociaż jakiś fotel sobie kupił, bo nie miał na czym siedzieć, ale nie było mowy. Wszystko rozdawał. I nie chciał, żeby coś po nim zostało, nawet zdjęcia darł.
 
Jego marzenie się spełniło: niewiele oprócz wierszy po księdzu Janie pozostało…
– Wszystkie ślady po nim zginęły. Dom rodzinny został zburzony bez śladu w powstaniu. Szkoła wojnę przetrwała, ale rozebrano ją podczas budowy trasy WZ. Dworek wuja w Druchowie, gdzie spędzał wakacje, też nie istnieje. A on się tym nigdy nie przejmował! Mówił, że w seminarium nauczono go, że ksiądz powinien różnić się od świeckich, nie powinno zależeć mu na pokazywaniu siebie. Dla niego ważny był Pan Bóg i dzieło stworzone, nawet historia miejsc, w których przebywał, nie miała znaczenia.
Bardzo chciał, żeby pozostały po nim tylko wiersze. Pisałem kiedyś duży tekst o ks. Jakubie Wujku. Skarżyłem się księdzu, że o ks. Skardze nazbierała się cała biblioteka, a o ks. Wujku przez 400 lat zaledwie trzy opracowania powstały. Ksiądz Jan się ucieszył i powiedział: – To ty o nim też nic nie pisz! Popatrz, jednemu się udało!
Zależało mu, żeby dzieło zostało, a o człowieku nic nie było wiadomo.
 
Jak ks. Jan godził swoje kapłaństwo z byciem poetą?
– Długo w sobie to układał. Pisał, że „wiersze nie przeszkadzają w moim posługiwaniu kapłańskim. Próbuję przekazać przeżycie religijne, zadziwić, zachwycić Bogiem. Mają swoje posłannictwo, torują na swój sposób drogę łasce, próbują trafić do tych, do których nie trafia na razie katecheza. Naturalnie, przemawiają do pewnych tylko ludzi, wrażliwych na wiersze. Ci wrażliwi mogą być nieliczni, natomiast ci wrażliwi są bardzo ważni, ważniejsi od licznych niewrażliwych”.
W końcu rozstrzygnął sprawę „matematycznie”. Przez jedenaście miesięcy był księdzem, a potem, przez miesiąc wakacji – poetą. Mało kto chce w to wierzyć, bo jak można przez rok nie pisać, a potem w ciągu wakacji sypać wierszami jak z rękawa? Jego warsztatem literackim w ciągu roku były kazania dla dzieci, krótkie, syntetyczne, poetyckie. Mówił trochę z uśmiechem, że gdyby poeta przesłonił księdza, to Twardowski idzie do piekła. I nie pozwalał się nazywać poetą, był księdzem, który pisze wiersze. Powtarzał, że do wszystkich mówi w kazaniach, do pojedynczych przez kratki konfesjonału, a do wrażliwych przez poezję. To były różne sposoby mówienia tej samej prawdy. On po prostu nie umiał nie pisać.
 
Lubił swoje wiersze?
– Był ich niepewny. Nie mógł uwierzyć, że ktoś je ceni. Wynikało to z tego, że debiutował w zasadzie trzy razy. Przedwojenny Powrót Andersena był klęską, nie wspomniał o nim nawet jego przyjaciel, wybitny młody literaturoznawca Ludwik Fryde. A przecież było w tym tomie wiele pięknych wierszy, zupełnie różnych od tego, co znamy z późniejszych lat. Przez 22 lata od debiutu nie wydał nic. Kolejny zbiór wierszy ukazał się w 1959 r., ale wtedy wydawali też Herbert, Białoszewski, Grochowiak, Szymborska, więc on znów przeszedł prawie bez śladu. Zauważone zostały dopiero Znaki ufności w 1970 r., bardzo dobrze przyjęte przez krytykę. A on się dziwił i nie ufał krytykom, bo jak to: wtedy odrzucili, a teraz piszą, że świetne?
Jego poezja była darem od Boga, ale wiedział, że wszystko, co mogłoby pomniejszyć posługę kapłańską, byłoby sprzeniewierzeniem się Chrystusowi.
 
Przez tyle lat wiele się Pan musiał nauczyć od księdza Jana?
– Całe moje życie zbudowane jest na mądrości ks. Twardowskiego. Powtarzał na przykład: jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o swoim adwersarzu, spójrz na świat z jego punktu widzenia. Swój punkt widzenia znasz, a dopóki nie poznasz jego, nie zrozumiesz, o co mu chodzi. Mówił też, że wrogowie nie biorą się znikąd, że sami ich sobie robimy.
Niektórzy znawcy literatury dziwili się, co to za człowiek, u którego nie ma żadnego sporu z Bogiem, który na wszystko się zgadza. A on był człowiekiem najgłębszego zaufania. Świadomość, że wszystko przychodzi od Boga, była fundamentem jego życia. Kiedy czasem miał problem, z którym sobie nie radził, siadał na krześle i czekał: bo ten, kto pierwszy do niego przyjdzie, jego problem rozwiąże. I rozwiązywał.
Wszystko, kim dziś jestem, zawdzięczam ks. Janowi i latom spędzonym przy nim. Chodzi za mną tytuł książki, którą chciałbym jeszcze o nim napisać: „Mądrość serca”. Ks. Twardowski to jest księga mądrości, nie tylko dla mnie. Nakłady jego książek liczone są w milionach. Czytelników poezji w Polsce jest może z pięćdziesiąt tysięcy. Kto czyta te miliony książek? One trafiły do ludzi, którzy nie wierszy szukali. Trafiły do tych, którzy szukali prawdy, jak żyć.



Waldemar Smaszcz, historyk literatury, krytyk, eseista, tłumacz, wieloletni przyjaciel ks. Jana Twardowskiego.
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki