Wybory do Sejmu, zgodnie z Konstytucją RP, wciąż są powszechne, równe, bezpośrednie, tajne i proporcjonalne. Właśnie ten ostatni przymiotnik jest kluczem do zrozumienia całego sporu o ordynację wyborczą do niższej izby parlamentu. Z puli 460 miejsc w Sejmie na każdy okręg wyborczy przypada obecnie określona liczba mandatów (zależna od liczby ludności). O tym, w jaki sposób zostaną one podzielone w okręgu, decyduje jednak po pierwsze to, ile głosów dana partia uzyska w skali całego kraju (by liczyć się przy podziale i tym samym wejść do Sejmu, musi to być min. 5 proc.; dla koalicji limit to 8 proc.), a w drugiej kolejności liczba głosów oddanych na tę partię w danym okręgu. Właśnie tę drugą sumę dzieli się przez kolejne liczby naturalne (jest to tzw. metoda d'Hondta). Manewr ten wykonuje się osobno dla każdego komitetu (spośród tych, które przekroczyły próg wyborczy), aż w całościowym zestawieniu uzyska się tyle największych ilorazów, ile mandatów jest do obsadzenia w danym okręgu. W nim partia zdobywa więc tyle miejsc sejmowych, ile największych wyników dzielenia uzyska. Dlatego, mimo że przy urnie stawiamy krzyżyk przy nazwisku jednego kandydata, to tak naprawdę w rzeczywistości głosujemy przede wszystkim na daną partię, a dopiero w drugiej kolejności na konkretną osobę. Mandat poselski może więc przypaść osobie, która indywidualnie uzyskała bardzo małe poparcie, ale znalazła się na liście, na którą łącznie oddano bardzo dużo głosów. O obecności takiego kandydata na liście, a w konsekwencji w Sejmie, decydują najczęściej lokalne władze partyjne. Te z kolei zwykle uzależnione są od woli swojej centrali, a w polskich warunkach, od decyzji wszechwładnego prezesa.
W Senacie i w gminie
Obecny system nie bez racji przez Pawła Kukiza i jego zwolenników nazywany jest więc „partiokracją”. Nie tyle chodzi o to, że władzę sprawują partie, bo to w demokracji rzecz naturalna. Głównym celem istnienia każdej partii politycznej jest przecież zdobycie władzy. Chodzi raczej o to, że to partie, a nie wyborcy mają największy wpływ na to, kto zasiądzie w poselskich ławach. Osoba, która nie jest zakładnikiem dyscypliny partyjnej i woli partyjnych szefów, czy to na szczeblu lokalnym czy centralnym, nie ma praktycznie żadnych szans, by znaleźć się na liście wyborczej, a tym samym, żeby zdobyć mandat w Sejmie i być przedstawicielem narodu.
Przeciwnicy wprowadzenia JOW-ów podnoszą jednak zarzut, że zamiast odświeżyć scenę polityczną, doprowadzą one do jej zabetonowania. Powołują się przy tym na przykład wyborów do Senatu. Te, podobnie jak wybory do rad gmin, odbywają się właśnie w jednomandatowych okręgach wyborczych. W ostatnich wyborach parlamentarnych miejsca w Senacie podzieliły między siebie głównie PO i PiS, zdobywając odpowiednio 63 i 31 mandatów senatorskich. Dwa udało się uzyskać PSL, zaś tylko cztery przypadły pozostałym kandydatom. Wskazuje się też, że gdyby wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich przełożyć na wybory do Sejmu, to miejsca w nim zajęłyby głównie dwie największe partie, zaś jeden mandat dostałby... Paweł Kukiz. W takim układzie nie byłoby więc, zdaniem przeciwników JOW-ów, mowy o żadnej odnowie. Przeciwnie, scena polityczna zostałaby na dobre zabetonowana.
Zwycięzca bierze wszystko
Celem JOW-ów jest jednak nie tyle rewolucja na politycznej arenie, ile właśnie ewolucja. System, w którym w jednym okręgu wyborczym kandydaci walczą tylko o jeden mandat, ma bowiem sporo zalet. Być może w początkach działania JOW-ów wyborcy kierowaliby się partyjną przynależnością kandydata, a nie jego cechami osobowościowymi, co w pewnym stopniu potwierdza wynik wspomnianych wyborów do Senatu. Te same senackie wybory pokazują jednak, że kandydaci popularni w danym okręgu wcale nie muszą mieć za sobą całego partyjnego aparatu. Mogą zdobyć mandat jako politycy niezależni, niezwiązani ani wolą prezesa, ani partyjną dyscypliną, a dodatkowo nie potrzebują partyjnych pieniędzy. O ich być albo nie być w parlamencie decydują tylko wyborcy, nikt więcej. Ponadto, system JOW jest niezwykle prosty i to na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, zwycięzca bierze wszystko, a więc kandydat, który uzyskuje najwięcej głosów, zdobywa mandat. Sprawa jest jasna, oczywista i nie wymaga żadnych skomplikowanych matematycznych obliczeń. Po drugie, wyborca głosuje na daną osobę i tylko na nią. Dzięki temu do parlamentu może wejść ten konkretny kandydat, na którego został oddany głos, a nie ten, który nie cieszy się dużym poparciem, ale znalazł się na odpowiedniej liście partyjnej. Wreszcie po trzecie, wynik wyborów najczęściej sprowadza się do tego, że jedna partia uzyskuje tak dużą przewagę, że może rządzić samodzielnie, bez konieczności zawierania koalicji. Może niemal swobodnie realizować swój program i każdy parlamentarzysta jest za to osobiście odpowiedzialny nie przed prezesem, ale przed wyborcami ze swojego okręgu wyborczego. To oni wystawią mu ocenę podczas kolejnych wyborów. Konflikt z władzami partii nie przekreśla jego obecności w polityce, bo siłą takiego polityka jest popularność w okręgu.
Wyborcy bez reprezentacji, czyli nic nowego
Zaletom JOW-ów towarzyszą jednak także wady. Na nie, zwłaszcza w kontekście ostatnich wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii (gdzie obowiązują JOW-y), chętnie powołują się przeciwnicy wprowadzenia tego systemu. Przykładem dla nich jest wynik Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), na którą głos oddało prawie 4 mln wyborców (ponad 12 proc.), a która zdobyła tylko jeden mandat. Sugeruje się, że te głosy zostały zmarnowane, a tak liczna rzesza wyborców ma zbyt małą reprezentację w Izbie Gmin. Z kolei Szkocka Partia Narodowa przy poparciu blisko 1,5 mln wyborców (niecałe 5 proc.) zdobyła aż 56 mandatów.
Inaczej jest już jednak w Stanach Zjednoczonych, gdzie także obowiązują JOW-y, a gdzie wyborcy są wyraźnie podzieleni na zwolenników republikanów i demokratów. W ostatnich wyborach do Izby Reprezentantów przedstawiciele tych dwóch partii zgarnęli wszystkie z 435 mandatów i ponad 75,7 mln z przeszło 78 mln głosów. Tam głosów zmarnowanych i wyborców nieposiadających swojej reprezentacji jest więc mniej niż na Wyspach. Oczywiście, wprowadzenie JOW-ów w Polsce wiązałoby się z tym, że liczni wyborcy nie mieliby swoich przedstawicieli. Co więcej, wielu, aby nie mieć poczucia zmarnowanego głosu, musiałoby się przeprowadzić. Przecież kandydat PO nie miałby szans na uzyskanie mandatu na Podkarpaciu, a kandydat PiS w Poznaniu. Tylko że brak swoich reprezentantów w Sejmie, zmarnowanie głosów czy niewspółmiernie duża liczba mandatów dla danej partii w stosunku do liczby oddanych na nią głosów nie są niczym nowym. To norma także w ordynacji proporcjonalnej. Wszak pięcioprocentowy próg wyborczy sprawia, że osoby głosujące na mniejsze partie także marnują swoje głosy, a o swojej reprezentacji w Sejmie mogą jedynie pomarzyć.
A może mieszana?
Czy więc JOW-y rzeczywiście są idealnym systemem wyborczym? Nie, nie są. Podobnie jak nie jest nim ordynacja proporcjonalna. Ta bowiem przy istnieniu progu wyborczego skutecznie hamuje wejście do parlamentu mniejszych ugrupowań. Z kolei brak progu powoduje rozbicie wielopartyjne, wieloczłonowe i nietrwałe koalicje, co przerabialiśmy już w Polsce po wyborach w 1991 r.
Ciekawym rozwiązaniem, być może przejściowym na drodze do wprowadzenia JOW-ów, byłaby ordynacja mieszana. Taką propozycję przedstawili eksmarszałkowie Sejmu Ludwik Dorn i Marek Borowski. Ordynacja taka obowiązuje w Niemczech i polega na tym, że połowę posłów wybiera się w okręgach jednomandatowych, a drugą połowę w wyborach proporcjonalnych.
Nie ulega wątpliwości, że jakość polskiej polityki i wpływ na nią obywateli trzeba poprawić. Początkiem tego może być zmiana systemu wyborczego. Jednak tylko taka, która uwzględniać będzie to, że z wyborami jest jak z podatkami. Im prostsze i bardziej przejrzyste rozwiązania, tym lepiej.