Wchodzę do ładnego mieszkania Martyny i Stanisława Zbylutów w Krakowie. W progu dowiaduję się, że tata jeszcze usypia Janka, starszego syna, młodszy Antoś już śpi. Siadam w kuchni i kiedy pani domu parzy mi herbatę, rozglądam się wokół siebie. Na ścianach wisi mnóstwo rodzinnych zdjęć wszelkiej maści. Są i całkiem poważne, i absolutnie zwariowane. Dzięki nim jest tam jeszcze bardziej przytulnie. No i pachnie prawdziwym domem.
– Poznaliśmy się w pracy – zaczyna opowieść Martyna. – Ja już wtedy należałam do wspólnoty Ziemia Boga i starałam się wyciągać Stasia na spotkania. – Wyciągać? – z niedowierzaniem pyta zdziwiony mąż. – Poszedłem z Tobą raczej z zainteresowania gdzie i z kim spędzasz czas – uściśla z uśmiechem.
Martyna, która nie pochodzi z Krakowa wspomina, że jej historia od przyjazdu do tego miasta potoczyła się bardzo szybko. Był rok 2008, wtedy też poznali się ze Stasiem, w 2009 byli już zaręczeni, a w 2010 wzięli ślub. Zaprosili na niego „wspólnotową rodzinę”, jak o Ziemi Boga mówi Martyna, a ci ludzie nadali inny wymiar uroczystości ich zaślubin. – Przygotowali całą, piękną oprawę Mszy św., a potem do upadłego bawiliśmy się na naszym weselu. Chyba na żadnym innym się tyle nie wytańczyliśmy!
Z moją żoną trzeba uważać…
W 2011 r. wyruszyliśmy do Rzymu na beatyfikację Jana Pawła II w intencji naszej rodziny i z prośbą o dzieci. Na drugi dzień po powrocie dowiedziałam się, że spodziewamy się pierwszego maluszka – opowiada Martyna. – I tak naszemu papieżowi Polakowi do dziś powierzamy naszą rodzinę.
Martyna opowiada także, jak na początku małżeństwa dzieliła się ze Staszkiem swoimi pragnieniami dotyczącymi ich wspólnej przyszłości. Mówiła, że chciałaby, aby byli małżeństwem otwartym na Pana Boga, na ludzi, na dzieci, żeby mogli dawać świadectwa, albo prowadzić kursy przedmałżeńskie itp. Stasiek, na wieść o świadectwach i kursach stwierdził, że chyba zwariowała… – Byłam zawiedziona jego reakcją oraz brakiem entuzjazmu i modliłam się w tej sprawie.
Wspominają więc, jak to zostali poproszeni o pierwsze świadectwo. Martyna ucieszyła się, bo pomyślała, że Pan Bóg ją wysłuchuje, ale Stasiu… – Powiedziałam wtedy, że najlepiej zapytać go o to w grupie ludzi, to nie będzie miał odwagi odmówić – ze śmiechem opowiada Martyna. I tak się stało. Poproszono ich wtedy o opowieść o ich miesiącu miodowym. – Mieliśmy zagwozdkę, bo podczas tego miesiąca kłótnie nie były rzadkością – opowiadają. – Postanowiliśmy w końcu, że powiemy prawdę. I tak było. A potem, po świadectwie podeszło do nas wiele osób i podziękowało właśnie za te szczere słowa, które wiele im dały. Dla nas to również było bardzo ubogacające, bo uświadomiliśmy sobie, że prawda ma moc i naprawdę się liczy. A we wspólnocie powstały anegdotki o naszych kłótniach, z których do dziś śmiejemy się wszyscy razem. Chwilę potem poproszono nas o świadectwo podczas rekolekcji oazy młodzieżowej. – Wtedy ja znowu się ucieszyłam, a Stasiu podniósł oczy do góry i powiedział: ja wiedziałem, że to się tak skończy – śmieje się Martyna. – Bo z moją żoną trzeba uważać, ja już to wiem – tłumaczy Staszek. – Ona ma taką dziwną właściwość, że łatwo uzyskuje przychylność niebios. Jak coś dobrego postanowi, to zwykle prędzej czy później tak jest.
Do końca życia będę wdzięczna
O swej znajomości mówią, że na pewno nie była zauroczeniem od pierwszego wejrzenia, ani silnym, niewytłumaczalnym poczuciem, że to ten, tylko ten oraz ta, tylko ta. Dopiero kiedy poznali się bliżej i odkryli wspólną płaszczyznę wartości, zapragnęli dalej iść wspólną drogą.
Staś wspomina z kolei, że pochodzi z małej wsi na południu Polski, a tereny te słyną z tradycyjnej religijności. – Byłem ministrantem, chodziliśmy do kościoła, ale była to wszystko raczej religijność bez pogłębienia.
– Ja natomiast pochodzę z rodziny, gdzie wiara polegała na chodzeniu do kościoła i na tym się kończyła – opowiada Martyna. – Moje postrzeganie wiary i Pana Boga zmieniło się kiedy na pielgrzymce poznałam o. Roberta. Rozmawiał ze mną o życiu, a Pana Boga przedstawił swoim świadectwem, kazaniami i zwyczajnym postrzeganiem świata, tak bardzo innym niż do tej pory go widziałam. Z każdą rozmową i spotkaniem chciałam zmieniać siebie i swoje życie. W ojcu Robercie zobaczyłam cząstkę Pana Boga i zapragnęłam stać się choć trochę podobna.
Naturalnie
Oboje są zgodni, że życie w małżeństwie jest wymagające właściwie pod każdym względem. Bo nie odpowiadasz już tylko sam za siebie, ale i za współmałżonka. – W małżeństwie ważne jest, żeby brać pod uwagę dwie strony: tzn. trzeba mieć świadomość, że już nie będzie tak, jak ja chcę, ale tak, jak oboje wypracujemy. A często nie mamy takiego samego zdania – opowiada Staszek. Mimo to małżonkowie twierdzą, że bardzo lubią ze sobą rozmawiać, choć spierają się i mają różne zdania na wiele tematów. Dyskutują m.in. o tym, co wynieśli z domów i jak chcą, aby wyglądała ich rodzina.
Dziękują też Panu Bogu za rodziców, którzy służą im wsparciem i pomocą, a przy tym pozostawiają autonomię. Jak twierdzą, wszelkie powszechnie znane problemy z teściami ich nie dotyczą.
Kiedy pytam o to, jak uczą wiary i miłości do Pana Boga swoich synów, odpowiadają: – Nie uczymy, oni sami się uczą, obserwując nas. Odkąd Janio zaczął sam jeść, patrzy na nas i po swojemu włącza się w naszą modlitwę – opowiadają. Najzwyczajniej w świecie angażują się w to, w czym sami uczestniczymy, ponieważ wszędzie ich zabieramy ze sobą, na Mszę św., na rekolekcje, na spotkania wspólnotowe itp. Staramy się naturalnie wprowadzać ich w rzeczywistość wiary.
Nie tylko na dobre
Na zakończenie rozmowy pytam, czego mogę im życzyć. – Cierpliwości i, co jest niezwykle ważne w małżeństwie, nieustannej otwartości na drugą osobę. By nie zamykać się na swoim postrzeganiu rzeczywistości, twierdząc, że jest ono najlepsze i jedynie słuszne – mówi Staszek. – I żeby Pan Bóg zawsze był najważniejszy w naszym małżeństwie. Żeby był fundamentem. Bo tylko taki niezachwiany fundament daje siłę i pewność. Trudności dopadają wszystkich. I myśmy ich doświadczyli. Wtedy trzeba wiedzieć na Kim można się oprzeć – dodaje Martyna. – Jeśli nie ma ogromnej determinacji i świadomego poczucia, że ślubowaliśmy sobie „…i na złe”, to wszystko może runąć – podsumowuje Staszek.
– Ja zawsze proszę Pana Boga jeszcze o dwie sprawy – wtrąca Martyna. – O mądrość Bożą do naszych dzieci, o to, byśmy umieli, z Bożą pomocą, wychować ich na dobrych, prawych ludzi. I, ponieważ pochodzę z domu, w którym brakowało żywego Boga, modlę się o to, bym nigdy nie zeszła ze ścieżki, na którą mnie wprowadził. Nie chcę więcej poznawać, jakie jest życie bez Pana Boga.