Logo Przewdonik Katolicki

Przez Amazonkę do nieba

Ks. Piotr Gąsior
Fot.

Heroiczną historię bł. Joanny Beretty Molli, matki, która oddała życie za urodzenie swojego dziecka, zna chyba każdy. Mało kto jednak wie, że niezwykłą postacią był także jej rodzony brat.

 
Amazońska dżungla. Wracał właśnie z wizyty u chorej. Nagle stracił orientację. Zgubił drogę, odnaleziono go dopiero po trzech dniach. Był skrajnie wyczerpany, mógł przecież zginąć. Bóg chciał inaczej... Zanim jednak brat Albert Beretta, bo o nim mowa, znalazł się w dżungli, ukończył medycynę ze specjalizacją chirurgia. Kilka lat później wyświęcono go na kapłana diecezjalnego w Mediolanie. Ponieważ pragnął zostać misjonarzem, za zgodą swojego biskupa został przyjęty przez zakon kapucynów, gdzie złożył śluby posłuszeństwa, ubóstwa i czystości. Rok po święceniach udał się do Grajaú w stanie Maranhão w Brazylii, gdzie pozostał przez bagatela 33 lata. Zachowało się zdjęcie, które przedstawia pożegnanie brata Alberta z Piotrem Mollą, który odprowadzał go na statek. Albert bowiem bardzo się zaprzyjaźnił z mężem swojej siostry Joanny i zawsze mieli ze sobą doskonały kontakt. Był dla Piotra ogromnym wsparciem po śmierci żony. Pisał do niego listy, w których wyrażał nie tylko podziw dla swej siostry za to, co uczyniła, ale także podziw dla Piotra, który jako wdowiec podjął się opieki nad czwórką małych dzieci. Chciał podnieść go na duchu i dodać mu wiary w to, że nic nie dzieje się bez udziału Opatrzności Bożej. Albowiem Piotr w pewnym momencie po śmierci Joanny i po tym, jak dwa lata później zmarła jego córka Mariolina, przeżywał ogromny kryzys wiary.
 
Wilgoć, pot i robactwo
Albert swe imię zakonne przyjął po tacie. Sam został ochrzczony jako Henryk. W Brazylii znany był jako frei Alberto, czyli brat Albert. Każdego dnia wsiadał na muła i przemierzał okoliczne, brazylijskie wioski, niosąc pomoc mieszkającym tam ludziom. W wiecznie mokrym od prawie stuprocentowej wilgoci i potu habicie. Ciągle oganiając się od roju owadów, zwłaszcza komarów. O tak, tamtejszy klimat nie pomaga w pracy misyjnej. Trzeba więc było przyzwyczaić się do nieustannie zroszonego wodą ciała, które u każdego Europejczyka w taki właśnie sposób reaguje na ogromną wilgoć powietrza w tropikalnym klimacie. Ponadto, uprzykrzające życie owady, których są tysiące i które siadają gdzie popadnie. Ich nieustanna obecność jest bardzo uciążliwa, a psychiczna niechęć do tych stworzeń potęguje świadomość i realne ryzyko zakażenia poważnymi chorobami, które one przenoszą.
 
Doktor „od wszystkiego”
W 1950 r., z pomocą rodzonego brata Franciszka, inżyniera, Albert rozpoczyna budowę szpitala. Kończy go po siedmiu latach, pomimo wielu trudności finansowych i transportowych. Wcześniej leczy w naprędce powstałym ambulatorium. Trzeba bowiem wiedzieć, że Grajaú to miejsce naprawdę trudnodostępne. Kiedy wyleją rzeki, nie ma tam możliwości dojazdu. Jedynie chyba helikopterem. Mieszkańcy do dziś gromadzą żywność i leki na wypadek, gdyby zostali odcięci od świata. W pierwszych latach pobytu na misjach brat Albert musiał także nostryfikować swój dyplom, by jego kompetencje zawodowe uznały władze Brazylii. Włoski dokument nie był w tym kraju respektowany. Szpital, który zbudował i w którym potem został ordynatorem, postanowił poświęcić opiece św. Franciszka z Asyżu. Jednopiętrowy dom, a wewnątrz gabinety niemal wszystkich specjalizacji. Z wykształcenia doktor Beretta był chirurgiem. W swoim szpitalu w Grajaú staje się lekarzem „od wszystkiego”.
 
Zamontował Indianom prąd
Nie było dla niego różnicy między ludźmi ubezpieczonymi a tymi prosto z ulicy. Podejmował się opieki każdego i wszędzie, gdziekolwiek się znajdował. Dlatego też szybko zyskał  ogromny szacunek. Regularnie odwiedzał wioski Indian, np. tę o nazwie Amarante, do której był w stanie przybywać raz w miesiącu, gdzie plemiona żyją osobno, nie integrując się z resztą społeczeństwa. Na ich czele stoi wódz, a gliniane bądź drewniane chatki kryte słomą świadczą także dziś o ich ogromnej nędzy. Brat Albert dzięki swemu oddaniu i konkretnej pomocy zdobywa prawdziwe uznanie. To on właśnie, jako pierwszy, montuje w ich wiosce generator prądu, który pozwala mu leczyć i sprawować Msze św. także po zmroku.Brat Albert widząc naglącą potrzebę, ukończył również specjalistyczny kurs dotyczący chorób tropikalnych. Zdając sobie sprawę, że sam nie jest w stanie sprostać wszystkim potrzebom, starał się wyszukać wśród zdolnej młodzieży tych, którzy mogliby pójść w jego ślady. Posłał ich na studia medyczne i dzięki temu doczekał się kilku młodych pomocników w szpitalu, którym kierował. Osobiście podejmował także liczne dzieła na rzecz zaniku analfabetyzmu. Prowadził niedzielną szkołę pisania i czytania. Dzięki oddanej pracy na rzecz tubylców zasłużył sobie na tytuł Wielkiego Dobroczyńcy Bożej Miłości. Ludzie szeptali za nim „idzie święty”.
 
Leprozorium za miastem
Jako lekarz musiał stawić czoła jednej z najstraszniejszych chorób, jaka się rozpanoszyła na tamtych terenach. Zakażeni trądem, bo o tej chorobie mowa, przebywali w oddalonej o sześć kilometrów od granic miasta osadzie – getcie w środku dżungli, nad brzegiem rzeki Grajaú. Dojazd możliwy jest drogą polną, błotnistą, ale nieprzejezdną w porze deszczowej lub gdy wyleje rzeka. Wobec mieszkających tam ludzi brat Albert też nie pozostawał obojętny. Regularnie odwiedzał ich, by nieść pomoc medyczną i sprawować im sakramenty. W 1976 r. w osadzie tej zostało wzniesione parterowe leprozorium pw. św. Marcina, poświęcone chorym na trąd. Ktoś może odnieść wrażenie, że tak jak w szpitalu, tak i w kolonii trędowatych pomoc lekarska ogranicza się mniej więcej do tych samych czynności. Nic bardziej mylnego! Praca z tymi ludźmi wymaga prawdziwego heroizmu. Ile wiary i oddania musiał mieć w sobie brat Albert, by wciąż na nowo wracać i opatrywać rany, które krwawią, ropieją i cuchną. Ile miłości bliźniego, by w tych, którzy z każdym dniem coraz bardziej przypominają karykatury, widzieć ludzi, którzy mimo trądu mają swą godność. By nie brzydzić się widokiem wykrzywionych twarzy i kawałkami odpadającego ciała. By w kontakcie z nimi nie mieć wymalowanej na twarzy odrazy. To nie była więc zwykła praca zwykłego lekarza. A w czasach, kiedy objawów tej strasznej choroby nie dało się powstrzymać, kontakt z trędowatymi podobny był do kontaktu z żywymi trupami przy nieustannym, realnym ryzyku zakażenia samego siebie. Ale dla brata Alberta jego własna osoba była chyba ostatnią, jaka zaprzątała mu głowę. Oddał się pracy z mieszkańcami Grajaú do tego stopnia, że otrzymał nawet upomnienie od rodzonego brata. Ferdynand, który też był lekarzem, mówił mu: „Bracie, oszczędzaj się troszeczkę, bo w przeciwnym razie dostaniesz ictusa, który cię sparaliżuje i nie będziesz mógł już nigdy więcej nic robić!”. Tych słów Albert nie przyjmował. Do czasu...
 
Marzył o pomocy siostry
Pisał do swej siostry Joanny, że bardzo by mu się przydała do pomocy, kiedy skończy medycynę. Choćby tylko na kilka lat. Potem jednak, gdy Joanna wahała się, czy przybyć do brazylijskiej dżungli, on nie namawiał jej na siłę. Tym niemniej Joanna sama cały czas rozeznawała, czy w prośbie brata nie było ukryte wezwanie Boże – pójdź za Mną! Dlatego też przez kilka miesięcy nosiła w sercu żywą myśl o byciu misjonarką. W tym celu podjęła nawet naukę języka portugalskiego i zaczęła praktykę ginekologiczną w klinice w Mediolanie. Jednego się tylko obawiała – że jej bardzo słabe zdrowie, a zwłaszcza mała odporność na wilgoć i ekstremalne ciepło pokrzyżują te plany. Wreszcie po radzie spowiednika porzuciła myśl o Brazylii i zaczęła wspierać brata przede wszystkim duchowo.
 
Więcej już nie mógł
Ojciec Beretta przyjmował chorych o każdej porze dnia i nocy. Zdecydował nawet, że będzie mieszkał w pokoiku na parterze, aby nie budzono całego zakonu. Tam znajdowali go chorzy, którzy dzięki temu nie czuli się intruzami. Często wzywano go również do osad leśnych. Korzystał z jeepa, czasem małej łódki. Najczęściej jednak z muła. Jest to bowiem zwierzę wytrzymałe i bardzo wydajne, a przy tym ma niewielkie wymagania żywieniowe. Podczas powrotu z jednej z takich wizyt, tym razem pieszo, zgubił szlak. A wiadomo, że w tym „zielonym piekle” wcale o to nie trudno. Pozostawał w dżungli aż trzy dni. W każdej sekundzie narażony był na śmierć. Nie taka była jednak wola Boża. Dzięki żarliwej modlitwie mieszkańców Grajaú i intensywnym poszukiwaniom w końcu go odnaleziono. Półżywego przewieziono do szpitala. Po powrocie do zdrowia udał się do kościoła, gdzie ludzie nieustannie się za niego modlili, i odprawił Mszę św. dziękczynną za uratowanie życia. I oczywiście nie zaprzestał odwiedzania swoich chorych.Tylko w sobotnie wieczory oraz niedziele starał się ograniczyć pomoc medyczną na rzecz apostolatu duchowego. Spowiadał ludzi, potem odprawiał Eucharystię, głosił katechezy i przy okazji zawsze dostarczał leki. W każdą niedzielę powtarzał to w dwóch lub trzech miejscach.Wieczorami, wyczerpany do granic możliwości, wracał do klasztoru. Ale od poniedziałku znów zaczynał swoją posługę. Wszystko dzięki heroicznej wierze, która nadawała sens temu, co robił.
 
Starał się akceptować
Był rok 1981. Wylew dopadł go niespodziewanie w chwili, gdy odprawiał Mszę św. bożonarodzeniową. Został przewieziony do szpitala. Stamtąd zabrano go promem do polikliniki w Italii. Wreszcie jego brat, ks. Józef, z siostrami Zytą i Wirginią zabrali go do Bergamo, gdzie jako jego najbliższa rodzina troskliwie się nim zaopiekowali.Albert pozostawał daleko od ukochanego Grajaú. Nie mógł mówić. Miał sparaliżowaną prawą stronę ciała. Starał się jednak bez narzekania zaakceptować to cierpienie. Ofiarowywał tę nową sytuację w intencji działalności misjonarzy, a zwłaszcza swojego szpitala w Grajaú. „Na początku mógł poruszać się jeszcze o lasce i pomocy kogoś z nas” – mówił jego brat ks. Józef. „Potem choroba postępowała, doprowadzając go do pełnego inwalidztwa i kompletnej niemożności poruszania się. Został przykuty do łóżka. Kupiliśmy specjalny wózek inwalidzki, dzięki któremu mogliśmy go ze sobą przewozić. W takim stanie żył z nami ostatnie dwa lata, potem Pan zabrał go do raju, gdzie połączył się z ukochaną siostrą Joanną i naszymi świętymi rodzicami. My pozostaliśmy jeszcze na ziemi, ale jesteśmy szczęśliwi, ponieważ on już dziś może kontemplować Boga w Trójcy Przenajświętszej. Tego Boga, którego czcił i kochał tak bardzo i służył mu na ziemi w biednych oraz chorych”.
 
 

Henryk Beretta ur. Się 28 sierpnia 1916 r. w Mediolanie jako siódmy z trzynaściorga rodzeństwa. Studia medyczne, które wybrał jako pierwsze, okazały się zaledwie wstępną decyzją służenia człowiekowi. Pan Bóg dał mu odczuć, że w swoim powołaniu ma zostać również lekarzem ludzkich dusz. Został więc księdzem w 1948 r. Połączył tym samym oba powołania: lekarskie i kapłańskie. Pracował jako misjonarz w brazylijskiej Amazonce do 1981 r. Z powodu choroby powrócił do Włoch. Zmarł w Bergamo w 2001 r. Zdążył uczestniczyć jeszcze w beatyfikacji swojej młodszej siostry Gianny Beretty Molli. A od roku 2008 sam jest traktowany przez Kościół jako sługa Boży i być może wkrótce również on zostanie wyniesiony na ołtarze.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki