Pani Iwona z Gdańska przygotowuje do Pierwszej Komunii Świętej swojego drugiego syna i trochę się o niego martwi. Kuba poszedł do szkoły jako sześciolatek, jest młodszy niż jego koledzy. Trzeba mu poświęcić więcej czasu i tłumaczyć.
– Pani katechetka w szkole przygotowuje ich do pierwszej spowiedzi, ksiądz w kościele też o tym mówi, ale przecież oni nie mogą mnie w tym wyręczyć – podkreśla pani Iwona. – Oni mówią do całej grupy dzieci, a to ja znam Kubę najlepiej i ja najlepiej wiem, jak do niego trafić, żeby naprawdę zrozumiał. Spowiedź wcale nie jest w tym wszystkim najtrudniejsza. Dzieci wiedzą, kiedy robią źle. To nieprawda, że spowiedź wpędza ich w jakieś poczucie winy – gdyby tak myśleć, trzeba by również nie uczyć dzieci mówienia „przepraszam”. Nie wierzę w takie bzdury jak to, że można dzieci wychować, nie ucząc ich przepraszania – i wybaczania przy okazji. Kto by wtedy wyrósł? Jakiś dziki człowiek bez hamulców,
nieodróżniający dobra od zła! Kuba wie, że go kochamy i że cokolwiek złego zrobi, zawsze może do nas przyjść. Dlaczego więc z Panem Bogiem miałoby być inaczej? Dlaczego miałby przepraszać tylko ludzi? To jest sakrament, rozumiem, że działa na innym poziomie, ale dla mnie jako matki ważny jest też aspekt wychowawczy. Moje dziecko w spowiedzi uczy się pokory. Uczy się przyznawania do własnych błędów. Uczy się rachunku sumienia, oceniania własnych zachowań. Wie, że nie jest pępkiem świata i że ze wszystkiego trzeba zdać rachunek. To wszystko górnolotnie brzmi, jak się o tym opowiada, ale to działa. Nie wiem, czy jest tego jakaś lepsza szkoła – nawet jeśli, to ja jej nie znam. Pewnie, że pójdę z nim do kościoła. Będę stała pod chórem i modliła się za niego, i będę się bardzo bała, tak samo jak on. A przedtem, w domu, będę odpowiadała dziesiątki razy na jego pytania: „Mamo, a to jest grzech…?”. Ale jeśli teraz będę przy nim, jeśli nauczy się spowiadać, jeśli wejdzie mu to w krew – to będzie kiedyś naprawdę fajnym facetem. Jest dopiero na początku tej drogi, ale ja już w to wierzę i zrobię wszystko, żeby mu pomóc.
Świętować przebaczenie
Ks. Jan Kwiatkowski ze Słupcy swojej pierwszej spowiedzi nie pamięta, za to od lat stara się, żeby dzisiejsze dzieci przeżywały ją jak najlepiej. – Jeśli mogę zajmować się dziećmi pierwszokomunijnymi, staram się robić nabożeństwa miłosierdzia. Odbywają się w Niedzielę Miłosierdzia, konfesjonały w kościele ozdobione są kwiatami, dzieci przychodzą z rodzicami. Zapalamy paschał, odmawiamy Koronkę do Miłosierdzia Bożego, czytamy pierwszą część Ewangelii o synu marnotrawnym – i dopiero wtedy dzieci podchodzą do konfesjonałów. Po spowiedzi jest wspólne dziękczynienie, czytanie drugiej części Ewangelii, o tym, jak ojciec przyjął marnotrawnego syna, błogosławieństwo albo uroczyste nałożenie rąk. Na zakończenie robimy dzieciom wspólne zdjęcie, a one z rodzicami wracają do domu na kawę i ciasto. Przecież to jest ich pierwsze sakramentalne spotkanie z Jezusem przebaczającym, dlaczego tego nie świętować?
Co jest ważne
To było w sobotę przed Pierwszą Komunią – wspomina pani Agnieszka. – W domu byli już goście, pół świniaka upchnięte w lodówce, świeża kaszanka na stole, a ja właśnie wróciłam z kościoła, w którym była spowiedź. Miałam założone białe rajstopki, więc kiedy przewróciłam się na podwórku i je podarłam, rozegrał się prawdziwy dramat. Łzy płynęły mi po policzkach, bałam się, co powie mama, wtedy białe rajstopy były trudne do zdobycia, a ja świeżo po spowiedzi i znów mi coś nie wyszło. Wtedy dziadek usiadł obok mnie, takiej zapłakanej, i zaczął opowiadać. Dziadek rzadko mówił o wojnie. To był chyba pierwszy i ostatni raz, kiedy nie musiałam się starać i go wypytywać. Usiadł ot tak sobie i nawet na mnie nie patrząc, mówił o tym, jak w czasie wojny najpierw hitlerowcy aresztowali wszystkich księży w mieście, a potem jego samego wywieźli gdzieś w głąb Niemiec na roboty. Mówił o tym, że przez kilka miesięcy nie mógł iść do kościoła na Mszę św., że nie mógł się wyspowiadać. Nie miał jakichś wielkich grzechów, miał tyle szczęścia, że nie musiał zabijać, ale tyle miał w sobie żalu, tyle nienawiści, która uwierała, że potrzebował usłyszeć to „ja ciebie rozgrzeszam”. Siedział tak obok i opowiadał, a ja patrzyłam na moje podarte rajstopy i tak sobie wtedy pomyślałam, jakie to mało ważne jest. To poczucie, że to mało ważne, rozbudowało mi się w miarę jak dorastałam: że podarte rajstopy nieważne, że mój strach nieważny, że ksiądz i jego kiepski humor też jest nieważny, i nawet to, że mam wrażenie, że ksiądz nic nie zrozumiał z tego, co się we mnie dzieje – to też nieważne. Bo rzeczywistość tego sakramentu jest taka, jaką pokazał mi kiedyś dziadek: ważne jest, żeby wyznać winę i usłyszeć: „rozgrzeszam”. Tylko tyle i aż tyle.
Ból w konfesjonale
Ks. Jan przyznaje, że kiedy w seminarium był przygotowywany do spowiadania, trochę się tego obawiał. – Zastanawiałem się, czy nadejdzie taki moment, kiedy nie będę wiedział, co mam temu konkretnemu człowiekowi powiedzieć. I sam się dzisiaj sobie dziwię, bo przez ponad dziesięć lat kapłaństwa nie zdarzyło się, żeby ktoś ode mnie odszedł, niczego nie usłyszawszy. Pewnie Pan Bóg mi oszczędził takiej bezradności. Na to, jak dzisiaj spowiadam, bardzo wpływa to, co Bóg robi ze mną i z moim życiem. Doświadczenie własnego grzechu pomaga mi coraz bardziej słuchać ludzi. Dzisiaj mniej niż kiedyś dziwię czy obruszam, bo i mnie Bóg przez różne trudne rzeczy przeprowadzał. I kiedy ktoś przychodzi do mojego konfesjonału ze swoją winą, nie mówię mu nic, czego sam bym nie chciał usłyszeć, kiedy to ja szukam światła. Jestem przekonany, że konfesjonał nie jest szkołą. Szkołą jest ambona, stamtąd mamy ludzi pouczać. W konfesjonale ludzie mają usłyszeć Boga, który ich kocha. Pewnie, że może czasem zaboleć – ale to nie może być ból z rozdrapywania ran, raczej taki, jaki dzieci czują przy wyrywaniu mlecznych zębów: jedno szarpnięcie, po którym pojawia się ulga. My, jako księża, musimy bardzo uważać, czy i jaki ból zadajemy w konfesjonale. Coraz częściej spotykam się z tym, że ktoś znajomy przychodzi i prosi: mam kogoś, wyspowiadaj go, on się boi, ktoś go w konfesjonale zranił, nie miał czasu, wystraszył. Czasem wystarczy nasze zmęczenie czy nieuwaga, żeby ktoś przez całe lata nie wrócił do sakramentu.
Zgorszyć księdza
Anna, trzydziestolatka z Kołobrzegu, do spowiedzi nie chodziła przez kilka lat. – Miałam grzechy pewnie takie same, jak inni ludzie w moim wieku – tłumaczy. – Ale wydawało mi się, że jestem największą grzesznicą świata. Że księdza zgorszę, że go wystraszę, że ucieknie z konfesjonału albo nakrzyczy na mnie i odeśle mnie bez rozgrzeszenia. Uważałam, że tego, co robię, nie można mi przebaczyć, że nie mam prawa oczekiwać od Boga, że to zrobi. A już iść do księdza, którego znałam – to było dla mnie nie do pomyślenia! Dopiero mądra rozmowa z przyjaciółką, która jest teologiem, uświadomiła mi, że to, co się we mnie dzieje, jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu. Że sama sobie zamykam drogę do przebaczenia. Trochę to trwało, ale w końcu uklękłam przy konfesjonale.
– Mam znajomych, którzy się u mnie spowiadają – mówi ks. Jan. – I robią to właśnie dlatego, że są znajomymi. Możemy potem razem siedzieć i pić wino, a ja nie mam w głowie tego, co usłyszałem na spowiedzi. Zupełnie nie. Jeśli nawet o czymś pomyślę, to tylko wtedy, gdy trzeba się za kogoś pomodlić. Konfesjonał jest dla mnie dużym polem duszpasterskim, dlatego najmniej lubię – jeśli w ogóle można mówić o lubieniu – spowiedzi przedświąteczne, odhaczane na liście: karp kupiony, okna umyte, idziemy w kolejkę do konfesjonału. Na spowiedź trzeba mieć czas…