
W ciągu piętnastu minut przechodzi tędy chyba z dziesięć wycieczek szkolnych i sporo pojedynczych turystów. Dużo obcokrajowców. Nic dziwnego, bo ulica Kanonia tworzy w tym miejscu uroczy zaułek wkomponowany w niewielką przestrzeń na tyłach warszawskiej Archikatedry św. Jana. Mały placyk z rzędami urokliwych kamieniczek, pośrodku zabytkowy dzwon, sporo zieleni. Idealne miejsce na odpoczynek od zgiełku warszawskiej starówki. Na jednej z kamienic pamiątkowa tablica informuje, że tutaj znajduje się Izba Pamięci Pułkownika Kuklińskiego – jedyne w swoim rodzaju miejsce, nazywane często „Muzeum historii niewygodnej”. Także tej dotyczącej gorzkiej prawdy o przełomie 1989 r., o wyborach czwartego czerwca i o „bezkrwawym” obaleniu komunizmu w Polsce.
Ocenzurowane dzieciństwo
Siedzimy przy dawnym biurku pułkownika Kuklińskiego. Tym samym, które zajmował ongiś będąc wysokim oficerem Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego. A jednocześnie człowiekiem, który jako „Konrad Wallenrod PRL-u”, przekazywał Amerykanom supertajne plany agresji Armii Czerwonej na Europę – co prawdopodobnie zapobiegło wybuchowi III wojny światowej. I właśnie to typowe peerelowskie biurko jest jednym z najcenniejszych eksponatów niewielkiego muzeum.
Filip Frąckowiak, dyrektor Izby Pamięci Pułkownika Kuklińskiego, nie ma żadnych złudzeń co do daty 4 czerwca 1989 r.: – Niedawno w jednym z artykułów napisałem, żeby „wymownie nie świętować czwartego czerwca”, bo to jest fałszowanie i rozcieńczanie historii. Ten dzień jest oszustwem, ponieważ ani nie doprowadził do oddania pełni władzy przez komunistów, ani do uczciwego rozliczenia zbrodniarzy dawnego reżimu. Ten dzień zalicza się raczej do tych wielkich ikon kłamstwa: „Nasz premier, wasz prezydent” – takie ukute slogany, które miały zatkać ludziom strumień świadomości, omamić ich propagandą – mówi Frąckowiak.
Dla niego 4 czerwca ma jednak przede wszystkim wymiar osobisty. Tego dnia jego ojciec, Józef Szaniawski, nie cieszył się z „karnawału wolności”. On siedział nadal w więzieniu, nawet nie jako „więzień polityczny”, tylko wróg państwa, szpieg CIA. Dziś wiemy, że siedział skazany niezgodnie z prawem – nie był ani szpiegiem CIA, ani przestępcą – został fałszywie oskarżony, a jego aktywność była normalną działalnością dziennikarską realizowaną na rzecz Radia Wolna Europa. To tylko Jerzy Urban ogłosił publicznie, że mieszkanie Szaniawskiego stanowi „ostatnią redutę CIA w Polsce”.
Był rok 1985. Filip Frąckowiak miał wówczas 4,5 roku. Został tylko z mamą, niezwykle popularną wówczas piosenkarką Haliną Frąckowiak. Co można w takiej sytuacji powiedzieć małemu przedszkolakowi? Na pewno nie to, że tata został zamknięty do więzienia przez złych komunistów. Dla małego Filipa ojciec po prostu wyjechał za granicę do pracy. – Mama też dostawała rykoszetem za całą te sytuację. Wcześniej nie miała kompletnie nic wspólnego z polityką, była po prostu artystką zanurzoną po uszy w życiu artystycznym. I nagle została zmuszona do tego, żeby np. śpiewać na festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu, bo w zamian wysocy rangą wojskowi obiecywali pomoc w sprawie ojca. Ale to było tylko takie mamienie – mówi syn Józefa Szaniawskiego. A kontakt z uwięzionym był bardzo utrudniony. Jak wspomina Filip Frąckowiak, jego mama mogła odwiedzać ojca tylko raz w miesiącu, a i tak nie zawsze była wpuszczana. Jechała na Mazury do ciężkiego więzienia w Barczewie, pukała do bramy, a strażnik jej nie otwierał. Albo brał paczkę i nie przekazywał jej więźniowi, a jeśli już, to otwartą i przebraną. – Nawet na dziecięcej laurce dla taty, obok prawdopodobnie mojego pierwszego podpisu w życiu, jakiś esbek postawił pieczątkę: „ocenzurowano”.
Najtrudniejsze pół roku
A potem przyszedł pamiętny rok 1989. – Ojciec siedział w więzieniu, kiedy obradował Okrągły Stół; siedział, kiedy już zaczęła wychodzić „Gazeta Wyborcza”; siedział, kiedy premier Mazowiecki w geście zwycięstwa pokazywał wiktorię w Sejmie i siedział, kiedy kilka miesięcy po wyborach Dziennik Telewizyjny zmienił nazwę na „Wiadomości” – gorzko uśmiecha się Filip Frąckowiak.
Dla Szaniawskiego było to najtrudniejsze pół roku życia. Jak potem sam mówił, o wiele trudniej było mu przetrwać te pół roku od wyborów 4 czerwca do Bożego Narodzenia 1989 r. – kiedy po raz pierwszy mógł opuścić więzienne mury jako „ostatni więzień polityczny PRL” – niż całe piekło 1985 r. A przecież przeżył wówczas straszne rzeczy – komunistyczni oprawcy bili go, straszyli śmiercią za „zdradę na rzecz CIA”, zmuszali do przyznawania się do współpracy albo wymuszali, żeby na piśmie prosił o wybaczenie w zamian za współpracę. Mówili: „ty nie jesteś więźniem politycznym, ty jesteś szpiegiem i zdrajcą. Pójdziesz za to pod mur”. Ale mimo wszystko to było siedzenie „za coś” – zupełnie co innego, niż te kilka miesięcy więzienia w „wolnej Polsce”.
W końcu jednak sprawa Szaniawskiego zrobiła się głośna. Na rzecz jego wypuszczenia i rehabilitacji działał Komitet Helsiński na czele z mecenasem Wiesławem Johannem, późniejszym sędzią Trybunału Konstytucyjnego. To była długa batalia. Jeszcze w sierpniu 1989 r. Sąd Garnizonowy w Olsztynie odrzucił wniosek o uwolnienie Szaniawskiego. Ojciec Filipa Frąckowiaka został wypuszczony na wolność dopiero w grudniu, dzięki amnestii, razem z różnymi złodziejaszkami i oprychami, na zasadzie: jesteś winny, ale wspaniałomyślnie puszczamy cię. To wyjście na wolność miało więc wyjątkowo gorzki smak. Formalnie przestał być szpiegiem i został oczyszczony z zarzutów dopiero rok później – w listopadzie 1990 r.
– Te pół roku pobytu w więzieniu sprawiły, że ojciec nigdy tak naprawdę nie zapomniał o tamtym doświadczeniu. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego uwięzienie było elementem pewnej szerszej całości, stanowiącej zaprzeczenie odzyskania niepodległości, a zarazem będącej grzechem pierworodnym III RP – uważa Filip Frąckowiak, który w roku 1989 roku miał 9 lat. – Właściwie musiałem poznawać ojca na nowo, uczyć się go od zera. A ojciec praktycznie wszystkie siły rzucił wówczas na front walki o swoje dobre imię – dodaje.
Miller ułaskawia
Niewygodna historia opowiedziana w „Muzeum historii niewygodnej”…
Tak samo jak niewygodna i odrzucona była przez całe lata prawda o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim. On także nie załapał się na wolność 1989 r. – Sprawa Kuklińskiego jest tak naprawdę odpowiedzią na to, czym jest III RP i jej prawdziwym papierkiem lakmusowym. Amerykanie również zupełnie nie potrafili zrozumieć, dlaczego w okresie starań o wejście naszego kraju do NATO Polska uznaje za zdrajcę człowieka, który był pierwszym polskim oficerem w NATO i rozbrajał Układ Warszawski – mówi Filip Frąckowiak, przypominając, że jeszcze w połowie lat 90. na pułkowniku ciążył wyrok śmierci wydany zaocznie przez polski sąd, choć w interesie Moskwy. – Dla mojego ojca to była kwestia sumienia, aby upomnieć się o Kuklińskiego – podkreśla syn Józefa Szaniawskiego.
Szybko zaprzyjaźnili się ze sobą: „Ostatni więzień polityczny PRL” i „Ostatni Żołnierz Wyklęty”. Potem okazało się, że takich wspólnych wątków biograficznych jest więcej: obaj w czasach PRL-u mieszkali niedaleko siebie – pierwszy na Starym Mieście, drugi na Nowym Mieście. Obaj chodzili na tę samą pocztę i robili zakupy w tym samym sklepie. Ba – obu skazywał nawet ten sam sędziowski skład, dokładnie w tej samej sali wojskowego sądu…
I to głównie dzięki wysiłkom Szaniawskiego udało się w końcu nagłośnić sprawę Pułkownika. Chichot historii sprawił jednak, że uniewinnienia Kuklińskiego dokonali postkomuniści. Nie ludzie „Solidarności”, nie byli opozycjoniści, a dawni towarzysze partyjni… Nie zrobili tego oczywiście bezinteresownie – jak przyznał później b. premier Leszek Miller, uniewinnienie Kuklińskiego było jednym z warunków naszej akcesji do Sojuszu Północnoatlantyckiego. – I to jest smutne, tego się powinni wstydzić wszyscy ci, którzy mówią, że 4 czerwca, jest „świętem wolności”. Bo w sprawie Kuklińskiego nie zrobili nic. Wyręczyli ich postkomuniści, na dodatek na wniosek Stanów Zjednoczonych – kręci z niedowierzaniem głową Filip Frąckowiak.
Pełnej rehabilitacji Kukliński nie doczekał się jednak nigdy.
Maksimum treści, minimum słów
Dziś na szczęście postrzeganie osoby pułkownika Kuklińskiego w naszym społeczeństwie zmienia się i coraz więcej osób docenia jego kluczową rolę w uratowaniu świata przed globalna wojną. Spora w tym zasługa także wspomnianej Izby Pamięci. Muzeum działa cztery dni w tygodniu, w tym czasie odwiedza je ok. 150–200 osób. Jak na tak małą i pozbawioną jakiejkolwiek szerszej reklamy placówkę to sporo. – Muzeum jest niewielkie - żartuję czasami, że jest trochę takie jak sam Ryszard Kukliński – niepozorny, niskiego wzrostu, ale wielkiego serca i odwagi. Tutaj nie ma żadnych fajerwerków ani instalacji audiowizualnych. Przedstawia ono po prostu sytuację geopolityczną, w jakiej przyszło działać Kuklińskiemu po obu stronach żelaznej kurtyny – opowiada Filip Frąckowiak.
Przychodzą tutaj i wycieczki szkolne, i pojedyncze osoby, a niekiedy nawet wycieczki zakładowe. Często zaglądają także przypadkowi turyści skuszeni tablicą i otwartymi drzwiami. Niektóry zostają tylko kilka minut, inni zatrzymują się na dłużej. Muzeum jest tak skonstruowane, że można tutaj przyjść na 5–10 minut i dowiedzieć się podstawowych faktów na temat Kuklińskiego, ale można też spędzić w nim kilka godzin, analizując dokumenty, zdjęcia, mapy. – Taką koncepcję założył sobie mój tata, kierując się zasadą: „maksimum treści przy minimum słów”. Stąd być może wiele osób ma odczucie, że to jest takie „muzeum prawdy”, no bo tutaj rzeczywiście nie ma miejsca na jakieś okrągłe słowa, czy próby przypodobaniu się komukolwiek. Tu jest tak mało miejsca, że trzeba wykorzystać każdy centymetr przestrzeni – zaznacza dyrektor Izby Pułkownika Kuklińskiego.
Cała ekspozycja podzielona jest na dwie części przedzielone symboliczną żelazną kurtyną, obrazującą dwie fazy życia Kuklińskiego: od strony wschodniej ta kurtyna jest zardzewiała, zaśniedziała i brudna, tak jak cały komunizm i PRL, natomiast po drugiej stronie wygląda czysto i lśniąco – to jest część, która opowiada o Kuklińskim już jako człowieku wolnym.
Największe wrażenie, szczególnie na obcokrajowcach, robi wielka mapa sztabowa z zaznaczonymi kierunkami ataków wojsk i uderzeń nuklearnych. – Niedawno byli tutaj Chińczycy. Dla nich ta ekspozycja, a zwłaszcza radziecka ekspansja na Zachód była całkowicie zrozumiała. Zupełnie inaczej zareagowali natomiast Holendrzy. Kiedy zobaczyli na mapie bomby atomowe naniesione na ich największe porty i kierunki ataku pancernego poprowadzonego środkiem ich miast, zaniemówili. Zrozumieli nagle, że takie zagrożenie było realne – opowiada Frąckowiak.
I dlatego właśnie każdy eksponat z tamtych czasów jest tutaj tak bardzo ważny – wspomniane na wstępie biurko, aparat fotograficzny Pułkownika, kopia wyroku Sądu Wojskowego w Warszawie z 1984 r. skazującego go zaocznie na karę śmierci, a nawet dokumenty i klucze do dawnego mieszkania. Filip Frąckowiak wskazuje także na pułkownikowski mundur Kuklińskiego, odnaleziony jakimś cudem w wojskowych magazynach wojskowych. – Ten mundur miał pierwotnie pociętą podszewkę – prawdopodobnie sprawdzano, czy Kukliński nie ukrył czegoś w środku. Ale kiedy ojciec odbierał mundur, była już tam nowa podszewka. A jakiś nadgorliwy oficer powiedział mu: „no, to teraz przynajmniej ładnie wygląda” – śmieje się Frąckowiak.
Prosto w oczy
Rozmawiamy niemal równo osiem miesięcy po pogrzebie Józefa Szaniawskiego, który zginął tragicznie w swoich ukochanych Tatrach podczas ubiegłorocznego zejścia ze Świnicy. Tak naprawdę to życie włożyło więc na barki Filipowi Frąckowiakowi rolę kustosza muzeum stworzonego od podstaw przez jego ojca. – Nie miałem żadnych wątpliwości. Otworzyłem na powrót muzeum w dniu pogrzebu taty. Miałem oczywiście propozycję przekazania całej Izby
do Muzeum Wojska Polskiego albo do Miejskiego Domu Kultury, ale żadna z nich nie gwarantowała utrzymania charakterystyki tego muzeum, takim jakim stworzył je ojciec – mówi Frąckowiak, opowiadając równocześnie o planach stopniowego rozszerzania zakresu działania placówki. Już teraz, niezależnie od tematu stałej ekspozycji, organizowane są tutaj spotkania, wykłady i wystawy: Katyń, Żołnierze Wyklęci, stan wojenny i wszystkie te sprawy, które leżały na sercu Kuklińskiemu i Szaniawskiemu.
– Jest także bardzo wiele zarejestrowanych wykładów i publikacji ojca oraz jego audycji i wystąpień w formie audio i wideo. Chciałbym otworzyć cyfrową, otwartą bibliotekę zawierającą cały intelektualny testament Józefa Szaniawskiego i udostępnić go ludziom – zapowiada Frąckowiak, dodając, że jego ojciec całe życie dążył do prawdy i robił to z charakterystycznym dla siebie zdecydowaniem i bezkompromisowością. – Płacił też za to wysoką cenę, bo nie był akceptowalny w wielu środowiskach, właśnie dlatego, że pewne rzeczy mówił prosto w oczy. Ale miał do tego prawo video pod hasłem „ostatni więzień polityczny PRL” miał pełne prawo nie tylko prowadzić sprawę Kuklińskiego, ale także rozliczać postawę tych wszystkich, którzy w 1989 r. zadecydowali o rzekomym „historycznym kompromisie”.