Logo Przewdonik Katolicki

Czy Unia się rozpadnie?

Marek Magierowski
Fot.

Nie, ale za kilka lat może wyglądać zupełnie inaczej. Europa wkroczyła w jeden z najtrudniejszych okresów w swojej powojennej historii. Po raz pierwszy od lat niektórzy politycy i komentatorzy poważnie zastanawiają się nad możliwością rozpadu Unii Europejskiej, spowodowanego kryzysem wspólnej waluty.

 

 

 

 

Projekt Europa w kryzysie

Przywódcy Niemiec i Francji zapewniają, że zrobią wszystko, aby obronić euro i by nie doszło do czarnego scenariusza, a premierzy Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch wprowadzają drastyczne reformy, narażając się na gniew ludu.

Ratowanie europejskiego projektu to zadanie godne Heraklesa, tym bardziej że czołowym politykom brakuje niemal wszystkiego, by je zrealizować: pomysłów, autorytetu, zaufania społecznego, wigoru, a także – najzwyczajniej w świecie – pieniędzy. „Bankructwo Grecji może wywołać efekt kuli śnieżnej – przewiduje Joschka Fischer, były minister spraw zagranicznych Niemiec – która zmiecie kolejne kraje południa kontynentu, także duże państwa o znaczącym udziale banków i firm ubezpieczeniowych w europejskim systemie finansowym. To zaś może doprowadzić do podobnego szoku, jaki przeżyliśmy jesienią 2008 r.”.

Niewykluczone, że czeka nas kolejna fala recesji, bankructwa banków i firm, wysokie bezrobocie i ujemny wzrost PKB. Nie musi to jednak oznaczać, że będziemy za chwilę świadkami upadku cywilizacji europejskiej, czy też – jak piszą z odrobiną Schadenfreude brytyjscy, eurosceptyczni komentatorzy – Eurogeddonu.

Europa, mimo poważnych tarapatów, w jakie wpadła, wciąż jest silna swoją gospodarką. To ogromny rynek, największa – pod względem wartości obrotów – strefa wolnego handlu w świecie, a także miejsce, w którym rodzą się najnowsze technologie. Airbus wygrywa rywalizację z Boeingiem, francuska Areva jest potentatem wśród producentów reaktorów nuklearnych, fińska Nokia bryluje na rynku telefonów komórkowych, nie wspominając o takich niemieckich gigantach jak Mercedes, BASF czy Siemens. Europejskie banki mają swoje filie w każdym zakątku świata, Japończycy, Brazylijczycy i klienci z południowej Afryki kupują ubrania hiszpańskiej Zary i objadają się belgijskimi czekoladkami. W 2010 Unia Europejska była zdecydowanie największym eksporterem na świecie (1 bln 787 mld dolarów), wyprzedzając o blisko 300 mld Chiny. A w klasyfikacji państw, w pierwszej dwudziestce jest aż osiem krajów ze Starego Kontynentu. Nawet w dobie kryzysu PKB na głowę mieszkańca członków UE wielokrotnie przewyższa tę wartość w Brazylii, Indiach czy Turcji – krajach uznawanych za „wschodzące gwiazdy” globalnej gospodarki. PKB per capita w Chinach jest siedmiokrotnie mniejsze od PKB pogrążonej w głębokim kryzysie Hiszpanii.

 

 

Wiele nas łączy

Oczywiście, jest też druga strona medalu. Europa zaczyna w różnych dziedzinach odstawać od reszty świata: w poziomie efektywności pracy czy w edukacji. Nie ma też tego dynamizmu, który cechuje choćby niektóre społeczeństwa Dalekiego Wschodu. Pogoń za utopią państwa dobrobytu doprowadziła do stagnacji, Europejczycy przyzwyczaili się do socjalnego bezpieczeństwa, finansowanego z publicznego budżetu. Państwo stało się wszechobecne i wszechmocne, a ludzie uwierzyli, że tylko ono może rozwiązać ich problemy. Ulubionym sportem Francuzów, Hiszpanów czy Belgów stało się krytykowanie „ekscesów kapitalizmu”, co było zgrabną wymówką dla ich własnej gnuśności i frustracji.

Ale nawet ta gnuśność nie spowoduje raczej implozji UE. Europejczyków zbyt wiele łączy, by ten projekt rozpadł się z dnia na dzień jak domek z kart. Być może nie będzie się już nazywał Unią Europejską, być może zniknie wspólna waluta, lecz nie zniknie sama Europa jako byt polityczny.

Łączy nas historia, kultura i podobne pojmowanie demokracji. Żywe wciąż wspomnienie czasów, gdy Europę dzieliła żelazna kurtyna, sprawia, iż nikt nie marzy dzisiaj o odtworzeniu dawnych granic. Nawet jeśli przestanie istnieć strefa Schengen, nie będzie już powrotu do zasiek, celników, policjantów z psami i wielogodzinnych kontroli paszportowych. Nawet jeśli zbankrutuje kilka tanich linii lotniczych, Europejczycy nie przestaną spędzać wakacji głównie w Europie. Łączą nas także – paradoksalnie – języki. Zdecydowana większość obywateli UE posługuje się językami z trzech zaledwie podrodzin lingwistycznych: romańskiej, germańskiej i słowiańskiej, co znacznie ułatwia transgraniczną komunikację: między Polakami, Czechami i Chorwatami, między Niemcami i Duńczykami, między Włochami, Hiszpanami i Portugalczykami. Łączą nas Szekspir, Cervantes, Mozart i Picasso oraz – last but not least – niemal powszechna w Europie miłość do futbolu. Gdy przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że w porównaniu z Chinami, Indiami czy niektórymi państwami afrykańskimi jesteśmy – przynajmniej pod względem kulturowym – dość zwartym, by nie powiedzieć homogenicznym społeczeństwem.

Problem polega na tym, że o ile w warstwie kulturowej Europejczyków nie trzeba było przekonywać do jedności, niektórzy eurokraci chcieli przymusić ich także do jedności politycznej i gospodarczej. Wyrazem tego dążenia było przede wszystkim wprowadzenie w 1999 r. euro – wspólna waluta miała scementować Unię i stanowić krok milowy w kierunku stworzenia Stanów Zjednoczonych Europy. Okazało się to działaniem zbyt pospiesznym i nieprzemyślanym. Ścisłe związanie gospodarek Grecji, Irlandii, Niemiec i Finlandii było błędem, z którego konsekwencjami ani Angela Merkel, ani Nicolas Sarkozy, ani Herman Van Rompuy nie potrafią sobie dzisiaj poradzić.

 

 

Unia musi być silna

Jedynym pomysłem na wyjście z tego pata wydaje się finansowe wspomaganie najbardziej zagrożonych bankructwem krajów: Grecji, Irlandii i Portugalii, tak aby uniknąć efektu śnieżnej kuli, o której mówi Joschka Fischer. Jednak ich długi są tak ogromne, iż tego typu kroplówka przypomina raczej opiekę paliatywną niż ozdrowieńczą kurację. Wielu ekonomistów proponuje, by Grecja wyszła ze strefy euro i wróciła do drachmy, co pozwoliłoby na dewaluację starej-nowej waluty i rozkręcenie wzrostu gospodarczego. Inni z kolei uważają, że to Niemcy powinny opuścić euroland i na nowo przyjąć markę. Jeszcze inni widzą zbawienie w euroobligacjach – wszystkie państwa Unii odpowiadały wspólnie za zaciągnięte pożyczki. Ten pomysł został jednak niedawno kategorycznie odrzucony przez kanclerz Niemiec i prezydenta Francji.

Jedno jest pewne: Europa musi wrócić do wysokiego wzrostu, bo tylko w ten sposób będzie w stanie udźwignąć ciężar swojego gigantycznego zadłużenia. Tak jak miało to miejsce w USA, gdzie w latach 90., za czasów prezydentury Billa Clintona, dzięki dynamicznemu rozwojowi gospodarki udało się obniżyć dług publiczny i wytworzyć nadwyżkę budżetową. Po latach wysokich wydatków, związanych z zimną wojną, było to nie lada osiągnięcie.

Europa stoi przed podobnym wyzwaniem. Ratowanie euro to zadanie na krótką metę. UE musi ponownie stać się konkurencyjna, musi przyciągać jeszcze więcej inwestycji zagranicznych, a także ponownie przemyśleć swoje zobowiązania dotyczące walki z globalnym ociepleniem, gdyż mogą one zadusić gospodarki niektórych państw (także Polski) na wiele lat.

Tylko wtedy będziemy mogli mówić o silnej Unii, i tylko wtedy będziemy mogli żywić stuprocentowe przekonanie, że owa Unia nigdy się nie rozpadnie.

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki