Wszystko na kolei ma swój specyficzny zapach, niepowtarzalny dźwięk. Pachnące ropą i drewnem tory, hamujące z przeraźliwym piskiem – wśród dymu i kurzu – lokomotywy, stukocące koła podoczepianych do nich ciężkich wagonów. Ten świat wciąga. Nie każdego. Takich jak Bartek jednak tak.
Z Bartkiem Kopciem, pasjonatem transportu szynowego, a kolejnictwa w szczególności, spotykam się na małej zarośniętej chwastami i kilkoma drzewami pamiętającymi jeszcze czasy, kiedy ta część Poznania była wsią, pętli… tramwajowej przy ul. Piątkowskiej.
Dlaczego tam? Mój rozmówca to… motorniczy. Czekając aż zielony „Helmut” z blaszaną tablicą nr „11” z łoskotem wtoczy się na torowisko, a po chwili Bartek zluzuje za „wajchą” kilkudziesięciotonowej maszyny swego kolegę, opowiada mi o swojej miłości do szyn i tego, co się po nich porusza. Na wpół dzika przyroda okalająca to miejsce pozwala też lepiej poczuć klimat zdjęć, które Bartek pstryka już od pięciu lat.
W żółtych polach rzepaku
Zrobił ich już tysiące. Sam jednak nigdy nie liczył. Dwa miesiące temu do Poznańskiej Galerii Komunikacyjnej dodał swoje 500. zdjęcie. Wyjątkowe, bo chociaż mówi, że najlepsze jeszcze przed nim, właśnie to jest jednym z jego ulubionych. – Przedstawia imprezowy skład retro prowadzony przez Ty2 – moją ulubioną lokomotywę, która pędzi przez żółte pola rzepaku. Udało się je zrobić gdzieś koło Międzyrzecza. Pamiętam, że stałem tam ponad godzinę, ale trud się opłacił – mówi z satysfakcją o fotce wykonanej przed rokiem.
Sentyment ma także do zdjęć wykonanych na Helu. – Byłem tam wtedy pierwszy raz. Głównie robiłem zdjęcia na stacji. Załapałem się jeszcze na tabor ciągniony przez SU46 – zwykłe lokomotywy spalinowe. Dziś jeżdżą tam szynobusy – tłumaczy. Te ostatnie też fotografuje. – Pociąg to pociąg, nie patrzy się na to, co jedzie – rzuca, dodając: – Teraz jest trochę inaczej, bo są aparaty cyfrowe i można „trzaskać”, ile dusza zapragnie. Jak była klisza, to miałeś zagadkę przy wywoływaniu. Mówiąc to, prezentuje swojego Cannona SX 100, z którym praktycznie się nie rozstaje.
Na zdjęcia umawia się z kumplami. – Czasami robimy sobie dłuższe spacery wzdłuż torów. Stoimy i gadamy. Tak jak my teraz. A jak coś nadjeżdża, to robimy fotkę. Pstryk i znów wracamy do rozmowy – opisuje.
Określić po dźwięku silnika
Jak każdy miłośnik ma swoje ulubione pociągi. Wśród parowozów palmę pierwszeństwa ma Ty2. Ten sam, którego kiedyś sfotografował pod Międzyrzeczem, w rzepaku. – To lokomotywa budowana przez Niemców podczas II wojny światowej. Skonstruowano ją tak, by była najprostsza, by ją można szybko zbudować i naprawić w razie uszkodzeń. W czasie wojny jeździły jako niemieckie, potem Polacy dostali w ramach jakichś odszkodowań pełną ich dokumentację i na jej bazie zaczęli budować parowozy – charakteryzuje parowego ulubieńca. – Znam generalne tajniki jej budowy, ale sam naprawić bym nie umiał – odpowiada na pytanie, o to jak dobrze poznał Ty2.
Przy wymienianiu ulubionej spalinówki SU45 z Bartka wychodzi lokalny patriotyzm. – Charakterystyczne jest w nich to, że były produkowane w Poznaniu. Tylko w Poznaniu. W zakładach Cegielskiego. Kiedyś było ich naprawdę dużo i jeździły wszędzie. Dziś zostało już tylko kilka sztuk. Jedna z nich jeździ do Wolsztyna w zastępstwie za parowóz, gdy ten się zepsuje lub jest wynajmowany, pozostałe trzy jeżdżą w Poznaniu ze składami towarowymi, ale tylko na lokalnych trasach, bo na długich jeżdżą już tylko elektryczne – mówi. Tych ostatnich nie darzy już taką sympatią. – Co prawda, lokomotywa to lokomotywa, ale tego połączenia zapachu, huku, stukotu, pary, dymu lokomotyw parowych nie uświadczysz w elektrycznych – przekonuje.
Te wizualno-dźwiękowo-zapachowe doznania kolekcjonuje podczas parad parowozów w Wolsztynie. Jest na nich nieprzerwanie od pięciu lat. Po dźwięku, który wydają z siebie ogromne metalowe „potwory” nie jest w stanie rozpoznać typu lokomotywy. Takiego problemu nie ma, gdy słyszy silniki spalinowe. – Każdy silnik to inny producent, inna wytwórnia. Każdy ma też swój charakterystyczny dźwięk. Potrafię je rozróżnić – zapewnia.
Tam, gdzie spotykali się panowie świata
Kloszardzi, smród, brud, postpeerelowski potworek architektoniczny. Tak zwykle wyglądają dworce w dużych miastach, choćby Poznaniu czy Warszawie. Stolica poddawana jest liftingowi. Podobnie najważniejsze miasto Wielkopolski. – Są modernizacje, remonty. Na razie jednak wciąż króluje PRL: beton, szkło – punktuje Bartek. On jednak lubi dworce. Tyle że te ceglane, kameralne, położone w zaciszu żyjących swoim rytmem miasteczek.
Mówiąc o najpiękniejszych, wymienia cztery: Szklarską Porębę (z jednej strony malowniczy dworzec z drugiej wysokie skały), Hel, Kołobrzeg (ostatnio odrestaurowany, wygląda teraz naprawdę ładnie) i Nowe Skalmierzyce (dość ładny, no i to jego otoczenie). Trudno się z nim nie zgodzić. Patrzę na zdjęcia i chłonę informacje.
Ten w Nowych Skalmierzycach powstał 116 lat temu jako stacja graniczna po wybudowaniu linii kolejowej z Ostrowca. Na odrestaurowanym dziś neogotyckim dworcu prawie wiek temu spotykali się panowie świata: cesarz Wilhelm II i car Mikołaj II. Część pomieszczeń zajmuje tam fabryka fortepianów, w przyszłości przebiegać ma linia kolei dużych prędkości. Według planów szybkie składy mają zatrzymywać się pod zabytkowym dworcem w specjalnie do tego celu wybudowanym tunelu.
Urzekający nie tylko ze zdjęć Bartka Hel – malowniczy piętrowy budynek zbudowany w stylu pruskim, to z kolei niepozorna perełka architektoniczna. Wie o tym każdy, kto razem z tłumem wczasowiczów wybiera się na ten najbardziej wysunięty w morze cypel Polski.
Kołobrzeska stacja przypomina wyglądem trochę tę na Helu. Na jej terenie po prawej stronie od kładki nad torami oraz przy rampie towarowej znajdują się wagony mieszkalne dla emerytów i pracowników PKP. Najstarsze z nich pochodzą z początku zeszłego stulecia. Czy można się więc dziwić fascynacjom Bartka?
Z gór nad morze, czyli polskie „kółeczka”
Podróżował koleją od zawsze. Przynajmniej do 8. roku życia. – Wtedy rodzice kupili samochód i styczność z koleją wygasła – wspomina. Powróciła, gdy rozpoczął naukę w technikum łączności.
Od dekady rozwija ją w Klubie Miłośników Pojazdów Szynowych, którego Bartek jest członkiem. Wcześniej jeździł pociągiem do babci. – Mieszkała w Janowcu Wielkopolskim. Tamte podróże pamiętam do dziś – mówi. Ostatnio udało mu się odtworzyć trasę zlikwidowanego jakiś czas temu połączenia. – Pociągiem specjalnym wyruszyliśmy z Krzyża przez Chojnice, Nakło do Gniezna i wreszcie z powrotem do Poznania. Tą trasą jeździłem jako dziecko. Specjalny był także skład: lokomotywa SU45 i piętrowe wagony BHP, kiedyś tak częste w osobówkach, a dziś już niestety znikają – relacjonuje.
Pociągami specjalnymi jeżdżą tylko miłośnicy. – Przejazdy do tanich nie należą – dzień jazdy waha się od 100 do 200 zł, więc człowiek, który nie interesuje się koleją, w życiu nie wyda takich pieniędzy tylko po to, by sobie pojeździć – tłumaczy. Żaden pasażer chcący dostać się na wakacje czy do pracy nie zrozumie też idei „kółeczka”. Tak miłośnicy nazywają wspólne, kilkudniowe podróże koleją po Polsce.
– Zawsze jedziemy ekipą. Czasem jest to jeden przedział, ale bywa, że jest nas więcej. Ustalamy rozkład jazdy i jedziemy – wyjaśnia. Bartek wspomina znajomych, którzy potrafili w weekend przejechać 2 tys. km, śpiąc, myjąc się i jedząc tylko w pociągu. Sam podróżuje mniej ekstremalnie.
Dwie trasy wspomina jednak w sposób szczególny. – Pięć lat temu, gdy zaczynałem fotografować, w ciągu czterech dni odwiedziliśmy pociągiem góry, Mazury i morze. Wyruszyliśmy z Poznania – najpierw do Zakopanego, stamtąd przez Warszawę do Giżycka i przez Olsztyn do Gdyni, wracając do Poznania. Spaliśmy wtedy w pociągu, szkolnej bursie, no i w Giżycku w Twierdzy Boyen – przywołuje premierowe „kółeczko”. Patrzę na połączenia między miastami. Obliczam czas: ponad 26 godzin w pociągu!
Co najmniej dziesięć godzin dłużej musiała trwać druga wyprawa z Poznania. Rok później Bartek z przyjaciółmi ze stolicy Wielkopolski wyjechali bowiem do Chojnic: – Stamtąd do Słupska i dalej do Kołobrzegu. A potem już do Szczecina i bezpośrednim połączeniem do… Szklarskiej Poręby. Znów góry i morze. Tyle że w dwa dni – kończy z zadowoleniem.
***
Z łoskotem na pętlę wtacza się niemiecka beczka – tramwaj GT8, w kręgu wtajemniczonych znany jako „Helmut”. Bartek przygotowuje się do dziesięciogodzinnej trasy. Na torach. Tyle że nie na kolejowych, a tramwajowych. „11” jedzie przez całe miasto: z Piątkowa na Rataje. Przez remonty trasa się wydłuża aż do Zawad. Dobra namiastka kolejnej podróży. Oczywiście tej kolejowej.