Logo Przewdonik Katolicki

Sięgam, gdzie oko nie sięga

ks. Dariusz Madejczyk
Fot.

Moje pierwsze spotkanie z astronomią miało miejsce na lekcji religii - mówi prof. Tadeusz Michałowski, astronom, mąż, ojciec trzech dorosłych synów, dziadek trzyletnich bliźniaków

 

Jak zaczęła się przygoda Pana Profesora z astronomią?

- Chronologicznie to moje pierwsze spotkanie z astronomią miało miejsce na lekcji religii. To było w drugiej klasie liceum. Pamiętam, że ksiądz omawiał wtedy temat „Wszechświat stworzony przez Boga” lub brzmiący bardzo podobnie. Ważne miejsce w tej fascynacji miał też mój nauczyciel matematyki w liceum w Śremie, który powtarzał mi zawsze, że nie można studiować astronomii bez matematyki. Potem był jeszcze fizyk z naszego liceum, który mnie nie uczył, ale dzięki któremu miałem dostęp do książek dotyczących astronomii. On również wypożyczał mi szkolny teleskop, z którym spędzałem nocne godziny na dachu rodzinnego domu.

Gdy dzisiaj ktoś mnie pyta, co zrobić, by zostać astronomem, zawsze potarzam, że trzeba się uczyć trzech rzeczy: matematyki (na szczęście wróciła na maturę), fizyki i angielskiego. Za moich czasów najgorzej było z tym ostatnim.

 

Były to czasy, gdy astronomia była chyba jeszcze w szkolnym programie?

- Tak. Powiem jeszcze więcej: w czwartej klasie, gdy mieliśmy jedną godzinę astronomii, ja te lekcje prowadziłem dla moich kolegów. Nasza nauczycielka, która z wykształcenia była geografem, znała moje zainteresowania i fascynacje, więc pozawalała mi prowadzić zajęcia. Sama była wówczas w klasie i robiła sobie notatki z moich lekcji, a potem korzystała z nich w klasach równoległych.

Dodam jeszcze, że szkołę średnią ukończyłem w 1973, w 500. rocznicę urodzin Mikołaja Kopernika, i jako kierunek studiów wybrałem astronomię - oczywiście w Toruniu.

 

Gdy patrzymy w niebo, zachwyca nas piękno gwiazd, naszego Księżyca. A czym się fascynuje człowiek, który patrzy w niebo niemal każdego dnia i widzi więcej niż przeciętny człowiek.

- Z tym codziennym patrzeniem w niebo to nie do końca jest tak, jak wszyscy myślą. Dziś astronom korzysta głównie z materiałów, które inni mu dostarczają. Obsługa urządzeń obserwujących niebo jest niezwykle skomplikowana, więc jedni zbierają materiały, a inni je opracowują. Przyznaję jednak, że lubię sam obserwować niebo, zwłaszcza przy dobrych warunkach, w obserwatoriach, które mają dobre położenie i gdzie nie ma zakłóceń związanych np. ze światłami miasta.

W sensie fizycznym jako astronomowie widzimy rzeczywiście więcej. Sięgamy, gdzie oko nie sięga. Ale mamy też te bardzo ludzkie odczucia związane z tym, że patrzy się w niebo, że jest w tym coś pięknego, że fascynują nas gwiazdy i niejako otwieramy się na Wszechświat.

 

A czy ktoś, kto patrzy w niebo, widzi też Pan Boga?

- Spotkanie z niebem, które jest nad nami, ze Wszechświatem, który obserwujemy, na pewno uczy pokory. Widząc ogrom Wszechświata i naszą Ziemię w tym bezkresie, uczymy się pokory. Jesteśmy na bardzo przeciętnej planecie, niewiele znaczącej w wymiarze kosmosu. Mamy nasze Słońce – niczym

niewyróżniającą się gwiazdę, jakich wiele we Wszechświecie. Jesteśmy bardzo małą cząstką Wszechświata, ale zarazem tak wiele w nim znaczącą.

 

Powiedział Pan Profesor w jednym z wywiadów, że zarówno Pan, jak i Pana koledzy po fachu, jesteście planetarnymi archeologami, którzy próbują odtworzyć ewolucję materii w Układzie Słonecznym.

- To była pewna przenośnia. Chciałem powiedzieć, że naszą pracę można porównać do działań archeologów, bo poprzez badania, które prowadzimy, staramy się z „resztek”, które krążą wokół Słońca, odkrywać, co było wcześniej i stopniowo cofać się w tej kosmicznej historii. Jest to praca bardzo żmudna i wiemy wciąż niewiele.

 

Czy w takim razie to, co Pan bada, ciąg zdarzeń, który próbuje opisać, dotyka w jakiś sposób wiary? Czy rodzi pytania z wiarą związane? Gdy czyta się Biblię albo słucha w kościele opisu stworzenia i dochodzą do nas słowa, że to Bóg stworzył Księżyc, Słońce i gwiazdy, zapewne u astronoma rodzą się jakieś szczególne odczucia.

- Wiemy, że opis biblijny jest literacką formą przekazu. Trzeba odnieść język i obrazy do ludzi, dla których był pisany. Odczytujemy z Biblii prawdę o początku świata, który został stworzony przez Boga. Natomiast to co badamy, to właściwie sposób, w jaki Bóg stworzył świat, czyli jak go uporządkował i jakie procesy dokonują się w stworzonym przez Niego Wszechświecie.

 

Jako naukowiec, astronom, podpisałby się Pan pod stwierdzeniem, że wiedza przybliża do Boga? Buduje wiarę czy raczej rodzi niepewność?

- Powtórzyłbym jeszcze raz to, co powiedziałem wcześniej: uczy pokory. A pokora prowadzi do Boga.

 

Można pytać naukowca o wiarę, czy raczej woli Pan oddzielać te płaszczyzny: wiedzę i wiarę?

- Muszę powiedzieć, że na płaszczyźnie mojej działalności naukowej te pytania związane z wiarą chyba się w ogóle nie pojawiały. Nigdy nie miałem takiego odczucia, że to co badam, może być sprzeczne z moją wiarą. Wiara jest czymś, w czym wzrastałem, ona rozwijała się na przestrzeni lat i nigdy nie miałem poczucia, że muszę ją konfrontować z moimi badaniami naukowymi. Znamy oczywiście naukowców nauk ścisłych, którzy podejmowali refleksję religijną, stawiali pytania o Boga w kontekście swoje pracy. Są też teolodzy, którzy zajmują się zagadnieniami kosmosu, jak słynny ks. prof. Michał Heller. Także studenci teologii studiują kosmologię.

W moim wypadku te dwie drogi: wiary i badań naukowych szły jakby obok siebie. Na pewno nigdy się nie wykluczały.

 

To co powie astronom, słysząc słowa Kanta: „Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie”?

- „Niebo gwiaździste” to dla mnie to, co badam. To jest pierwsze skojarzenie… Wszechświat i nasze w nim miejsce, które dał nam Bóg. „Prawo moralne we mnie…” – relacje z ludźmi. Jedno i drugie dał nam Pan Bóg. Dał nam Wszechświat, a w nim Ziemię, na której żyjemy, ale w tym świecie nie zostawił nas samymi. Zawierając sakrament małżeństwa razem z żoną „zaprosiliśmy” Go do naszej rodziny. Synowie są już dorośli, ale mamy z nimi i ich rodzinami bardzo dobre relacje. Nie mamy z żoną wątpliwości, że jest to również efekt tego, „że jest Bóg nade mną i Bóg we mnie”.

 

W tych wielkopostnych rozmowach pytam zawsze moich rozmówców, co dla nich znaczy Wielki Post?

- Jest jeden moment szczególnie ważny dla mnie i mojej rodziny. W mojej parafii jest tradycja adoracji Najświętszego Sakramentu w Grobie Pańskim, która rozpoczyna się w Wielki Piątek i trwa przez całą noc, a potem jeszcze w sobotę, aż do Wigilii Paschalnej w Noc Zmartwychwstania. Zazwyczaj udajemy się z żoną na tę adorację około godz. 2 lub 3 w nocy, kiedy bardzo mało osób jest w kościele. Panuje cisza. To taka nasza chwila szczególnego zatrzymania wpisana w tradycję Wielkiego Tygodnia. Odrywamy się od zgiełku i modlimy się w tej ciszy nocy. To czas swoistego rachunku sumienia pod wpływem przeżyć Wielkiego Postu.

 

Na koniec trochę lżejsze pytanie. Jak to się stało, że jedna z planetoid ma dziś nazwę „7747 Michałowski”?

- W 1987 r. odkrył ją amerykański astronom Edward Bowell, z którym dobrze się znamy. Jest on zresztą odkrywcą kilkuset planetoid. To on właśnie powiedział, że chciałby, aby jedna z tych planetoid nosiła moje nazwisko. W ten sposób chciał zaznaczyć mój naukowy wkład w badania natury fizycznej tych ciał.

Planetoida 7747 Michałowski krąży wokół Słońca pomiędzy orbitami Marsa i Jowisza. Jeden pełny obieg wykonuje w ciągu 3 lat i 174 dni. Nie jest zbyt duża, ma około 10 km średnicy i kręci się wokół własnej osi. O 360 stopni obraca się w niecałe pięć godzin.

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki