Logo Przewdonik Katolicki

Zeling na odpuście

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Rok temu Ameryka powtórzyła za Barackiem Obamą: Yes, we can. Co dziś zostało z owego tak, możemy?

 

Rok temu Ameryka powtórzyła za Barackiem Obamą: „Yes, we can”. Co dziś zostało z owego „tak, możemy”?

- „Yes we, can” to była jedynie część hasła wyborczego Obamy, natomiast jego drugi, zasadniczy, człon stanowiło pojęcie zmiany. A wiec nie tylko możemy, ale i dokonujemy zmiany. Tylko że po roku urzędowania tej zmiany jakoś nie widać. Weźmy choćby sprawy polityki zagranicznej: Iran – impas, Korea Północna – impas, Kuba – z którą Obama chciał otwierać nowy etap relacji – impas.

Jedyna zmiana – i to na gorsze – zaszła w stosunkach ze Starym Kontynentem. To było zresztą do przewidzenia, bo zachwycona Obamą Europa nie słyszała, co tak naprawdę mówił do niej nowy amerykański prezydent. A była to propozycja współdecydowania, ale przy jednoczesnym współwykonywaniu. Europa chciałaby oczywiście współdecydować, ale to niech Amerykanie wysyłają na śmierć swoich żołnierzy i płacą za to. Obama nie zgodził się, rzecz jasna, na taką jazdę na gapę na amerykański koszt, w efekcie czego nastąpiło bardzo wyraźne ochłodzenie stosunków z Zachodem.

 

Pytanie, czy Obama w ogóle zainteresowany jest Europą?

- Obama był zainteresowany wciągnięciem Europy w cały proces tworzenia swoistego nowego ładu politycznego w ramach jego koncepcji „polepszania atmosfery”. Skoro jednak Europa odmówiła rzeczywistej współodpowiedzialności za rozwój wydarzeń, to i Obama stracił zainteresowanie Starym Kontynentem. Moim zdaniem najgorsze co może się wydarzyć za jego kadencji, to właśnie odwrócenie się Ameryki od Europy. I to odwrócenie w kierunku Chin i w pewnym sensie Rosji.

 

Tym bardziej że Obama w przeciwieństwie do swojego niedawnego rywala Johna McCaina nie widzi w oczach rosyjskich przywódców trzech liter: KGB…

- Nie widzi, a przynajmniej specjalnie mu to nie przeszkadza we wzajemnych relacjach. Nie najgorsze stosunki z Rosją to być może jedyny, choć dosyć wątpliwy plus polityki zagranicznej Obamy. Generalnie jednak „Yes, we can” na tym polu nie istnieje.

 

Wychodzi więc na to, że rację mieli ci, którzy twierdzili, że Barack Obama na polityce zagranicznej się nie zna i nawet nie zamierza znać…

- Aby zrozumieć politykę zagraniczną, potrzeba lat: tysięcy rozmów i spotkań, wyciągania wniosków, oceny interlokutorów, ciągłego zdobywania doświadczenia; tego nie da się zrobić ot, tak. Obama jest sprawnym amerykańskim prawnikiem, a ci są świetni w debatach, w rozmowie przy stole, w szukaniu kompromisu. Tamtejszy kompromis polega jednak na tym, że siadając do rozmów, obydwie strony wiedzą, że na koniec dnia, tygodnia lub miesiąca muszą znaleźć rozwiązanie i z góry mniej więcej wiedzą, gdzie się spotkają. Obama chciał to myślenie przenieść na politykę zagraniczną. Usiądę do stołu z Castro, usiądę z Ahmadineżadem i się dogadamy - myślał. Ale już zrozumiał, że to tak nie działa. Problem w tym, że pozostał tylko przy tej konstatacji. I choć niewątpliwie dysponuje odpowiednią inteligencją, to jednak nie widzi zysku w zostaniu wybitnym specjalistą od polityki międzynarodowej. Od tego ma innych ludzi. Po to wziął Hillary Clinton, żeby brała na siebie odpowiedzialność za rzeczy, w których trudno o dobry kompromis.

 

I dlatego pewnie Polska ma dziś takie a nie inne stosunki z USA…

- No, tu akurat sporo winy leży również po naszej stronie. Bo żeby się z jakimś krajem liczono i aby ten kraj mógł walczyć o spełnienie swoich postulatów, musi umieć je najpierw sformułować. My tego nie potrafimy, bo przecież żądanie jednej baterii Patriotów czy zniesienia wiz jest tylko żałosnym substytutem polityki zagranicznej.

Pytałem kiedyś grupę polskich polityków, czego zażądaliby, gdyby mogli poprosić złotą rybkę o spełnienie jednego życzenia związanego z naszym interesem w Ameryce – i żaden z nich nie był w stanie udzielić takiej odpowiedzi. Natomiast gdy Amerykanie sprzedawali nam swoje F-16, to każdy odwiedzający Polskę dyplomata, polityk czy biznesmen zaczynał rozmowę od zdania: nazywam się John Smith, F-16 to świetny samolot. Po czym mówił to, co miał faktycznie do powiedzenia. I to jest właśnie wbijanie do głowy jednego tekstu tak długo, aż się utrwali. My takiego przekazu nie mamy. Nie sztuką jest wynajęcie w Stanach firm konsultingowych, zachwalających nasz interes. Szkopuł w tym, że one muszą wiedzieć, jak się nazywa nasz produkt i co on robi - czy to jest do picia, do jedzenia, czy do wiercenia dziur. Żadna firma nie sprzeda jednak braku produktu. Pomóżcie Polsce, bo Polska jest Polską; żeby Polska była Polską – przepraszam, ale to nie jest produkt.

 

Ale Ameryka także nie jest bez winy – Westerplatte, tarcza antyrakietowa, brak Warszawy na mapie prezydenckich wizyt Obamy – by wymienić tylko te najważniejsze wpadki…

- Niestety, to nie były przypadkowe wpadki, w Waszyngtonie jest bowiem zbyt wielu ludzi, którzy znają historię Polski i wiedzą, co wypada, a co nie np. w kwestii amerykańskiej reprezentacji na Westerplatte. I nie chodzi już nawet o to, kto tam pojechał, ale kiedy podjęto w tej sprawie decyzję. Takie zachowanie nie mieści się w ogóle w kanonach dyplomacji. To był ewidentny policzek, choć myśmy udawali, że tego policzka nie ma.

Pamiętajmy jednakże o tym, że i polski rząd zachował się równie mało dyplomatycznie, podpisując najpierw umowę w sprawie tarczy antyrakietowej, a potem nie rozpoczynając nawet procedury jej ratyfikacji. Tak się nie rozmawia z wielkim mocarstwem. Amerykanie mogą więc powiedzieć: skoro wy nas lekceważycie, to nie oczekujcie, że i my będziemy o was pamiętali 24 godziny na dobę.

 

Główne wyborcze przesłanie Obamy brzmiało: obudzimy się jutro i Ameryka będzie lepsza. Pańskim zdaniem jest?

- Obama zrobił dwie rzeczy w kwestiach wewnętrznych. Przede wszystkim wpompował nieprawdopodobne pieniądze w gospodarkę. Zadłużył kraj na zawsze, bo nie wierzę, by kiedykolwiek udało się ten dług spłacić. W tym samym czasie USA wyszły z kryzysu. Ale z kryzysu wyszły też państwa, które przyjęły inną taktykę. I w związku z tym rodzi się pytanie: czy między wydaniem tych kwot a wyjściem USA z depresji jest związek przyczynowo-skutkowy czy tylko czysto czasowy? Tego zapewne nigdy się nie dowiemy. Obama wykonał oczywiście dobry ruch z punktu widzenia PR, mianowicie „coś” zrobił. Uniknął tym samym błędu Busha seniora, który w czasie podobnego kryzysu gospodarczego zachował się jak klasyczny konserwatysta: niczego nie dotykać, sami z tego wyjdziemy. I tak się rzeczywiście stało, tyle że w tzw. międzyczasie Bush zdążył przegrać wybory z Clintonem.

Obama poszedł w drugie ekstremum – zaczął szastać pieniędzmi na lewo i prawo, zaniedbując jednocześnie kluczową rzecz, którą obiecał w kampanii, czyli tworzenie miejsc pracy.

 

Zaraz, zaraz, Rahm Emanuel, szef prezydenckiej administracji, powtarzał przecież wielokrotnie: po pierwsze, miejsca pracy, po drugie miejsca, pracy, po trzecie, miejsca pracy

- Tak, tylko że Obama niczego w tym kierunku nie zrobił. Amerykanom nie imponuje, że wykupił banki czy firmy ubezpieczeniowe, oni woleliby, aby powstały nowe miejsca pracy.

 

W przypadku człowieka lewicy to już niemalże zbrodnia

- A tym bardziej prezydenta wywodzącego się z mniejszości. Skoro jednak Obama nie wywiązał się z tego zadania, to cały ogień skierował w bardzo dziwnym kierunku, zwanym reformą ubezpieczeń zdrowotnych. Nie jest ona jednak robiona w interesie najbiedniejszych i emerytów - bo ci od dawna mają państwowe ubezpieczenia w ramach tzw. Medicare oraz Medicaid - ale dla niższej klasy średniej, ludzi z potencjałem, którzy chwilowo utracili pracę. W istocie jest to więc reforma, która nagoni jedynie towarzystwom ubezpieczeniowym większą liczbę klientów.

Obama chce przejść do historii jako wielki reformator, ale prawdopodobnie znajdzie się w niej jako ten, który zepsuł całkiem porządnie funkcjonujący system - zawierający oczywiście jakieś błędy, ale nie tam, gdzie prezydent je naprawia.

 

Amerykanie są rozczarowani swoim przywódcą?

- Obama nadal pozostaje dość popularny, cały czas jest świetnym mówcą, ale zanotował w ciągu roku dramatyczny, kilkudziesięcioprocentowy spadek poparcia.

Obecny prezydent nie sprawdza się przede wszystkim jako główny urzędnik państwowy. Bardzo niewielu jego poprzedników potrafiło zresztą to robić. Stany Zjednoczone to kilkusetmilionowy kraj z jednoosobową władzą wykonawczą,

nieposiadający premiera i rządu. To jest zadanie dla gigantów, dla tytanów, a nie dla ludzi, którzy świetnie wygrywają wybory, bo pięknie przemawiają do tłumów. Obama porywa tłumy, jest charyzmatyczny, ale jednocześnie to typowy polityczny postmodernista, który potrafi rozegrać każdą sytuację na swoją korzyść oraz idealnie wpasować się w potrzeby wyborcy, niczym słynny filmowy „Zelig” Woody Allena.

 

Takim Zeligom udaje się najczęściej wygrywać wybory…

- I na tym kończą się ich umiejętności. W przypadku prezydentury Obamy nie ma takiej sfery, o której można by powiedzieć: on odmienił świat czy choćby samą Amerykę. Nie licząc oczywiście faktu, że Amerykanie po raz pierwszy wybrali czarnego kandydata. I w tym sensie Obama już przeszedł do historii. Początek stał się więc najwyższym punktem jego kariery, a całą resztę, te cztery pozostałe lata, trzeba jakoś przeżyć i pewnie spróbować zawalczyć o drugą kadencję. A ta stoi pod dużym znakiem zapytania, zwłaszcza że zraził do siebie większość czarnych wyborców, liczących na to, że Obama będzie prezydentem, który wyartykułuje wreszcie ich problemy. A on ma ich w nosie.  

 

Jak to, przecież Obama to dla niektórych wręcz „święty XXI w.”?

- Kamień węgielny pod „beatyfikację za życia” Obamy położyli członkowie Komitetu Noblowskiego, ośmieszając przy okazji całą ideę tej nagrody. Ale swój cel osiągnęli – teraz mogą śmiało powiedzieć: zobaczcie, my kochamy Obamę bardziej niż inni.

Obamomania to zresztą bardzo ciekawe zjawisko dla potencjalnych badaczy – jak zrozumieć np. fakt, że na jego wyborczy wiec w Berlinie przyszło 100 tys. ludzi, z których, jak wykazały badania, aż trzy czwarte nie rozumiało słowa po angielsku?!

Barack Obama nie ma w sobie nic ze świętości, a jeżeli już używamy tego rodzaju kategorii, to najprędzej odpustowość. Obama oferuje bowiem w swoim kramiku tylko te zabawki, które sprzedają się najlepiej – tu koguciki, tam piszczałki, a jeszcze gdzie indziej wiatraczki – i tak od odpustu do odpustu.

 

 

Zbigniew Lewicki – amerykanista, anglista, politolog, kierownik Katedry Amerykanistyki Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, profesor w Instytucie Badań Interdyscyplinarnych Uniwersytetu Warszawskiego.

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki