Polska krajem matematycznego paradoksu: po pierwszej turze wyborów prezydenckich, która premiuje jedynie dwóch kandydatów z najwyższym poparciem, objawiło się aż trzech jej zwycięzców.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy tuż po ogłoszeniu wstępnych wyników pierwszej odsłony prezydenckiego wyścigu, to świadomość, że 20 czerwca przy wyborczych urnach nie wydarzyło się właściwie nic, co byłoby jakimś wielkim zaskoczeniem, czy też w sposób znaczący zmieniałoby przedwyborcze spekulacje. A te były raczej zgodne: zarówno głosy socjologów, politologów, dziennikarzy, jak i same sondaże wróżyły drugą turę wyborów, bezproblemowe zakwalifikowanie się do niej dwóch głównych pretendentów oraz zwycięstwo w pierwszym starciu kandydata PO. Zaskoczeniem nie jest nawet niewielka, zaledwie kilkuprocentowa różnica głosów miedzy Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim, ani nawet dwucyfrowe poparcie dla kandydata lewicy Grzegorza Napieralskiego. Bo szczególnie w przypadku tego ostatniego, takie wzrostowe tendencje widać było w sondażach od ładnych paru tygodni.
Owego wrażenia ogólnej przewidywalności nie psują nawet rozbieżne powyborcze sondaże exit polls – które jak na współczesne standardy socjometryczne były wręcz zaskakująco duże – szacujące różnicę między Bronisławem Komorowskim a Jarosławem Kaczyńskim w przedziale 5-13 proc. poparcia dla obu kandydatów.
Dobrze, ale nie beznadziejnie
Telewizyjne migawki ze sztabu Bronisława Komorowskiego tuż po ogłoszeniu pierwszych powyborczych sondaży bynajmniej nie wskazywały na to, że jest to transmisja z obozu zwycięskiego kandydata. Miny Donalda Tuska, Hanny Gronkiewicz-Waltz i samego marszałka Sejmu mówiły same za siebie. Owszem, pojawiły się oklaski i okrzyki poparcia, ale nie było w tym absolutnie żadnej euforii; raczej nastrój bliższy wielkiej smucie.
Bo też i z pewnością gdzieś w tyłach głów sztabowców PO tkwiła nadzieja na zwycięstwo ich kandydata już w pierwszej turze wyborów. Nadzieja tym większa, że uprawdopodobniana sondażami sprzed zaledwie paru miesięcy, a nawet kilku tygodni. Wtedy Bronisław Komorowski mógł jeszcze liczyć na przychylny głos większości wyborców. Ale w międzyczasie był Smoleńsk, wielka powódź, seria niefortunnych wpadek słownych marszałka oraz wyraźnie wyczuwalne niezbyt entuzjastyczne zaangażowanie premiera Tuska w kampanię Komorowskiego – wszystko to razem i z osobna przewartościowało ponownie szanse kandydatów w tegorocznym wyścigu prezydenckim.
Zwycięstwo pozostaje jednak zwycięstwem - Bronisław Komorowski wygrał pierwszą bitwę, zdobywając w niej spore, bo ponad 40- proc. poparcie. To dobra pozycja wyjściowa przed drugą turą wyborów. Dobra, ale nie komfortowa. Przed nim wszak niezwykle ciężki bój o przejęcie głosów, które zostały oddane na pozostałych kandydatów. A zarówno Komorowski, jak i Jarosław Kaczyński mają na to tylko 12 krótkich dni. - W życiu, tak jak w piłce nożnej, najtrudniejsza jest dogrywka – to słowa samego kandydata PO wygłoszone tuż po ogłoszeniu pierwszych danych sondażowych. W całym przemówieniu Komorowskiego mniej było zresztą radości ze zwycięstwa, a więcej kurtuazyjnych podchodów pod Grzegorza Napieralskiego, Waldemara Pawlaka oraz ich elektorat. I pewnie dlatego z jego ust ani razu nie padło nazwisko głównego konkurenta, natomiast pojawiła się dość zaskakująca - jak na kandydata obozu liberalnego z silną proweniencją konserwatywną - deklaracja: - Chciałem również pogratulować Napieralskiemu, jest to wynik, który kandydata na prezydenta napawa dumą, chciałbym bardzo, aby ten wynik oznaczał lepsze czasy dla polskiej lewicy – stwierdził Komorowski.
Ogon Kaczyńskiego
Jak w tym kontekście ocenić wynik uzyskany przez drugiego w kolejności kandydata z największym poparciem wyborców? Albo inaczej: czy operacja „Nowe oblicze Jarosława Kaczyńskiego” powiodła się?
Właściwie to i tak, i nie. Z całą pewnością z punktu widzenia szefa PiS istotne jest już samo doprowadzenie do drugiej tury wyborów. A to oznacza, że Prawo i Sprawiedliwość uniknie scenariusza podobnego do tego, jaki nastąpił w 2000 roku po sromotnej przegranej Mariana Krzaklewskiego z Aleksandrem Kwaśniewskim, który to wynik pociągnął za sobą olbrzymi spadek notowań ówczesnej awuesowskiej prawicy.
PiS pozostaje więc w grze jako największa partia opozycyjna. Taki wynik utrwala także istniejący od kilku lat podział polskiej sceny politycznej, na której wielkimi antagonistami pozostają wyłącznie dwa ugrupowania wywodzące się bezpośrednio z tradycji solidarnościowej. Teraz ten podział umocniony został dodatkowo przez niewielką różnicę głosów między Komorowskim i Kaczyńskim, która sprawia, że w drugiej odsłonie walki o prezydencki fotel możliwy jest praktycznie każdy scenariusz.
Szkopuł w tym, że Kaczyński, choć potrafił w widoczny sposób ocieplić swój wizerunek - m.in. dzięki temu, że zaczął częściej odwoływać się do pozytywnie odbieranych przez wyborców pojęć bazujących na kompromisie, porozumieniu czy wspólnym dobru – to jednak nie pozbył się olbrzymiego negatywnego elektoratu, który nadal stanowi największą groźbę dla jego potencjalnej prezydenckiej elekcji.
Kampania wyborcza prezesa PiS będzie się więc nadal koncentrować głównie na próbie niwelacji owego „ogona”. W wyraźny sposób dał temu wyraz sam Kaczyński, przemawiając do swoich zwolenników: - Zamiast ciężkich słów, często niesprawiedliwych, niewłaściwych będziemy mieli poważną rozmowę, w którą nieustannie wierzę. Będziemy się różnić pięknie - mówił tuż po zakończeniu głosowania.
Odpowiedzią ze strony obozu Komorowskiego będzie zapewne radykalizacja tonów kampanii oraz dążenie do sprowokowania i wywołania do tablicy „dawnego” Kaczyńskiego. Zdają się to zresztą potwierdzać zapowiedzi Sławomira Nowaka, szefa sztabu wyborczego kandydata PO. Prawdziwa konfrontacja obu kandydatów i test ich politycznej formy nastąpi zaś dopiero podczas tak długo oczekiwanej debaty telewizyjnej „jeden na jeden”. O ile, rzecz jasna, w ogóle do niej dojdzie.
Brydżysta przed strażakiem
Najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi podczas czerwcowego wieczoru wyborczego był z pewnością Grzegorz Napieralski, który w ciągu zaledwie kilku tygodni, z pozycji skazywanego na pożarcie lewicowego chłopca do bicia z trzyprocentowym elektoratem, urósł w sondażach do kilkunastu procent poparcia.
Pytanie, komu odciągnął głosy Napieralski? Czy socjalnemu elektoratowi Jarosława Kaczyńskiego, czy może raczej antykaczyńskim zwolennikom Bronisława Komorowskiego? Arytmetyka ostatnich tygodni wskazuje, że szef SLD uszczknął głosów po trosze z obu obozów, z nieznacznym wskazaniem na potencjalnych wyborców marszałka Sejmu. Czy teraz ten sam elektorat popłynie w drugą stronę? Ba, czy ci ludzie w ogóle pójdą do wyborów?
Tak czy owak, Napieralski ma dziś w ręku pakiet kontrolny drugiej tury wyborów i olbrzymi kredyt zaufania w szeregach własnej partii. A pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu jego dni na fotelu przewodniczącego SLD wydawały się być policzone…
Podobne powody do zadowolenia może mieć także Janusz Korwin- Mikke, któremu udało się wreszcie wyrwać z zaklętego kręgu „jednoprocentowego poparcia” i nieoczekiwanie uzyskać czwarty wynik wyborczy. W pokonanym polu Korwin-Mikke pozostawił m.in. wicepremiera Waldemara Pawlaka z PSL, dla którego z kolei dwuprocentowy wynik to bardzo bolesny prztyczek w nos od wyborców. I tego wrażenie nie zmieni nawet rozpaczliwa próba usprawiedliwiania porażki w rodzaju „nie jesteśmy specjalistami od wyborów prezydenckich”.
Cała reszta kandydatów była jedynie tłem w tym wyborach, ale ich wyniki mogą mieć pewne znaczenie w ostatecznej rozgrywce. Tyle tylko, że jak słusznie zauważył jeden z polityków, głosy elektoratu nie są gruszkami, które można ot, tak sobie przesypać z jednego koszyka do drugiego. I naprawdę trudno dziś powiedzieć, który kandydat uzbiera ich więcej 4 lipca.